czwartek, 29 stycznia 2009

Fontenay


W dwunastym wieku musiały się zdarzać takie zimne poranki, jak dzisiejszy.

Dla mnicha z Fontenay dzień zaczynał się o północy modlitwami matines, po których następowało nabożeństwo prime, czasami trwające aż do świtu i zakończone śpiewanymi laudes. Zanim XIV wiek rozpowszechnił woskowe świece, wszystkie nocne modły odbywały się w całkowitej ciemności, co wyjaśnia dlaczego do sypialni mnichów wchodzi się po stromych schodkach prosto z kościoła. Sypialnia, dużo powiedziane: wielka kamienna hala z drewnianym stropem w kołyskę, na kamiennej posadzce jeden koło drugiego równo ułożone sienniki, gwiżdże przeciąg, skrzypią belki. Zakonnicy śpią bez poduszki, w ubraniu, przykrywają się płaszczem.

Gdy już ostatnia nuta laudes odbiła się od wszyskich kolumn i zamarła pod półokrągłym sklepieniem, można jeszcze na chwilkę wrócić na posłanie, zdrzemnąć się w oczekiwaniu na pobudkę o szóstej. W ogrodzie jest źródełko, w którym zmywa się z oczu sen, pod warunkiem, że nie jest skute lodem. Potem jest msza.

Po mszy zgromadzenie w kapitularzu: przeor przydziela pracę na dany dzień: ty będziesz dziś pracować w kuźni, ty do kuchni, ty pozamiatasz krużganki, ty naprawisz dach w refektarzu, ty napalisz w piecu przy skryptorium, żeby atrament nie zamarzał, a ty dokończysz wreszcie przepisywać te godzinki dla księcia, bo się w końcu zdenerwuje i nam podatki nałoży. Wbrew pozorom praca skryby to najcięższa z nich wszystkich: godziny ślęczenia w mimo wszystko zimnym skryptorium, ze zgiętymi plecami, nad kartami, na których już niewiele widać, w słabym świetle, z gęsim piórem, które ledwo trzyma się w zgrabiałych palcach, godziny mozolnego skupienia ze świadomością, że każdy błąd jest jak wyrok: trzeba będzie zacząć od nowa.

Na szczęście do dziewiątej jest czas wolny. Choć w zasadzie nie tak zupełnie wolny, bo wolność jest matką wszelkich pokus: jest to czas przeznaczony na lekturę. ''Wolny'', ponieważ można dowolnie wybrać spośród stojących w bibilotece ksiąg i zdecydować, czy będzie się czytać siedząc na kamiennych ławach, czy spacerując w niekończącym się kwadracie krużganków. O dziewiątej kolejne nabożeństwo: tierce. Dopiero po nim trzeba się wziąć porządnie do roboty.

W samo południe mnisi wracają do kościoła na sexte, a potem zasiadają na drewnianych długich ławach przy stole w refektarzu. Jedzą jeden posiłek dziennie, głównie gotowane warzywa, chleb i owoce. Mięso jest raz w tygodniu: najczęściej drób prosto z klasztornego kurnika, czasami jakiś zając, czasami dzik. Obiad przebiega w całkowitej ciszy, słychać tylko monotonny głos jednego z zakonników czytającego na głos Pismo Święte i stukanie drewnianych łyżek w glinianych miskach. Po obiedzie jest czas na sjestę, aż do trzeciej po południu.

O trzeciej kościelny dzwon rozbrzmiewa już po raz piąty, zwołuje mnichów do kościoła na none. Potem znowu praca, aż do nieszporów o szóstej, potem jeszcze przez zmierzchem complies i w końcu można się położyć spać.

Im dłużej patrzę przez okno sypialni na krużganki i im mocniej wciskam w kieszenie zmarznięte dłonie, tym bardziej jestem przekonana, że w dwunastym wieku musiały się zdarzać takie zimne styczniowe poranki, jak dzisiejszy. Mnisi wstawali powoli ze swoich posłań, zakładali płaszcze, przecierali rękawem malutkie szybki, żeby zobaczyć, czy spadł śnieg, a potem z dumnym spokojem zwycięzców wkraczali w kolejny dzień zmagań z samym sobą.

środa, 28 stycznia 2009

Boulogne sur Mer


Boulogne to wielki port nad lodowatym morzem: ruch, gwar, unoszący się w powietrzu mdlący zapach ryb, syreny statków.

Trzeba odwrócić się plecami do tej całej bieganiny i wspiąć się na sam szczyt starego miasta, żeby poziomą perspektywę ludzi morza stale wyglądających za horyzont skrzyżować ze zwróconym w górę spojrzeniem budowniczych katedr.

Na samym dole jest człowiek, potem aniołowie, archaniołowie i inne niebiańskie kręgi wznoszą się ku górze kamień po kamieniu, na samym szczycie cherubini i serafini, nad nimi już tylko niebo. Podnieś głowę, spójrz śmiało w źrenicę świetlistego oka, daj się unieść przestrzeni, niczym drobinka kurzu wirująca na słonecznej smudze.

Kiedy później wrócisz do portu, zdziwi cię, że bazyliki w ogóle stamtąd nie widać. Ani się obejrzysz, a porwie cię kolorowy tłum rybaków i podróżnych. Będziesz znów musiał patrzeć pod nogi i może nawet uda ci się kiedyś zapomnieć, że gdzieś tam, na wzgórzu, ukryte pod kopułą Notre Dame, wielkie niebieskie oko widzi wszystko.

środa, 21 stycznia 2009

Amiens: dwie wieże


Niebo nad Amiens nabite jest na dwie wieże: iglicę wyrastająca nad transeptem katedry Naszej Pani i wieżowiec wybudowany przez Augusta Perret po drugiej Wojnie Światowej.

Iglica była tu pierwsza no i w końcu jest wyższa, więc można by pomyśleć, że niebo jej bardziej się należy. Zbudowali ją średniowieczni mistrzowie z dębowego drewna pokrytego ołowiem, żeby już do końca świata wskazywała wszystkim duszom właściwą drogę. Przy jej misternie rzeźbionych koronkach Tour Perret wygląda jak niezdarna wieża z klocków i ma się wrażenie, że jeśli dołożyłoby się jeszcze jeden na szczycie, to zacznie się chwiać i wszystkie klocki rozsypią się na wykładzinie dziecinnego pokoiku. Jednak nic się nie wali, geometryczna logiczna równowaga została dokładnie wyliczona, opracowana, przemyślana.

Dwie wieże nad Amiens toczą ze sobą odwieczną walkę: pomiędzy wiarą i rozumem, pomiędzy tym, co ludzkie i tym, co boskie. Niebo należy do nich obu.

wtorek, 20 stycznia 2009

Cateau Cambraisis: Muzeum Matisse


Kiedy w muzeum Henry Matisse w jego rodzinnym Cateau Cambraisis spaceruje się pomiędzy płótnami kolorowymi jak rysunki uśmiechniętego przedszkolaka, trudno uwierzyć, że Matisse przez wiele lat chorował na raka.

Choroba najpierw odebrała mu możliwość wyjeżdżania w zamorskie podróże, więc ubierał swoje modelki w przywiezione z dalekich krajów egzotyczne tkaniny. Później odebrała mu pędzle - skazany na wózek inwalidzki nie mógł już stać przy sztalugach, więc zaczął z kolorowego papieru wycinać nożyczkami podmorskie światy i bajkowe rośliny. W końcu przykuła go do łóżka w malutkim pokoju w Nice, który służył mu przez czterdzieści lat za atelier.

Osiemdziesiąte urodziny Henri Matisse świętował w tym właśnie łóżku otoczony przez swoich wnuczków: Jacqueline, Claude'a i Gerarda. Kiedy wyszli, zrobiło mu się tak strasznie smutno. Czuł, jak stopniowo opuszczają go siły - od kilku dni nawet nie trzymał w ręce ołówka, a przecież szkicownik leżał cały czas na nocnym stoliku. Sięgnął po stojącą pod ścianą starą wędkę, przywiązał do niej ołówek i nie wstając z łóżka zaczął kreślić niezdarne linie na białym suficie.

Tym, którzy z niedowierzaniem patrzyli później na jego dzieło, odpowiadał:
To moje wnuki. Czasami staram się sobie ich wyobrazić i kiedy mi się to uda, czuję się lepiej. No więc narysowałem ich sobie na suficie, aby zawsze ich mieć przed oczami, zwłaszcza w nocy. W ten sposób czuję się mniej samotny.

To jest właśnie ostatnia wiadomość, którą zostawił Matisse: kiedy nie ma już nic, pozostają twarze tych, których się kocha.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Semur en Auxois


Po łacinie sene muros znaczy stare mury. Semur był już Semurem w 606 roku, tak więc stare mury musiały tu chyba stać od zawsze.

Znajdziesz tu wszystko, czym każde porządne średniowieczne miasteczko powinno móc się pochwalić: budzącą respekt strażnicę o czterech wieżach, przysadziste obronne mury z okrągłymi basztami i barbakanem, gotycką kolegiatę Naszej Pani, brukowany rynek, strome uliczki i kręte schodki, a nawet rzekę z dwoma pralniami i trzy półkoliste mosty. Co prawda nie ma już warownego zamku, a bramy do miasta są zawsze otwarte, ale w końcu przed kim się tu dzisiaj bronić? Wojna stuletnia się skończyła, Szwajcarzy stali się bardziej pokojowi, a głównym wrogiem jest dziś ucieczka młodych do Paryża, ale ich to nawet dziesięciu odźwiernych nie powstrzyma.

W niedzielę rano na rynku jest targ, na którym można kupić daktyle i morele, sery prosto z Alp, suszoną kiełbasę, a w styczniu także nieodzowną galette des rois, czyli marcepanowy placek na święto Trzech Króli. Za piętnaście jedenasta dźwięk dzwonów odbija się echem od fasad malutkich kamieniczek, rozprasza sny.

niedziela, 18 stycznia 2009

Clos Vougeot


Dziś zapraszam cię do zamku Clos Vougeot na lampkę burgunda z winnicy Mongeard Mugneret. Jesteśmy w regionie, który znawcy win nazywają ''Cotes de nuits'', czyli ''Zbocza nocy''.

Tak, to ta ciemnozielona butelka z długą szyjką, zdmuchnij delikatnie kurz, prawie szesnaście lat już tu na nas czeka. Popatrz na etykietkę: 1993, świetny rocznik: wiosna przyszła wcześnie, nie było zbyt dużych mrozów, a upalne lato nie chciało się skończyć. AOC to tak zwana Kontrolowana Apelacja Pochodzenia. To znaczy, że specjalna komisja zbadała ziemię w winnicy, jej nasłonecznienie, odmianę winogron - musi to być pinot noir, zawartość cukru w moszczu, aromat i smak wina oraz wiele innych parametrów, o których zwykłemu śmiertelnikowi nawet się nie śniło i wydała wyrok: tak, to wino to prawdziwy burgund Clos Vougeot, po prostu idealny, istny burgundzki archetyp.

Weź teraz nożyk i odetnij nim wokół szyjki czarny papierek, wkręć korkociąg w wilgotny korek, tylko uważaj, żeby go nie przebić, bo wtedy w winie pływać będą korkowe okruszki. Pociągnij w górę: słyszałeś, jak korek leciutko westchnął wyskakując z butelki? W każdej butelce pełno jest takich westchnień i szeptów: właściciela winnicy, co zimą samotnie przemierza swoje wzgórza i obcina wyschnięte pędy zostawiając na każdej winorośli tylko dwa najsilniejsze, robotników, wyrywających chwasty, zgiętych w pół kobiet, które we wrześniowym słońcu obcinają brzemienne czarne grona, młodych chłopców, co znoszą ciężkie kosze do winnicy, cystersów, którzy przed tysiącem lat na kamienistych burgundzkich zboczach po raz pierwszy sadzili winne szczepy, a może i samej ziemi, co w kurzu i spiekocie co roku z miłością oddaje swoją krew.

Nalej nam wina do kieliszków. Spójrz pod światło: widzisz błyszczące w słońcu rubiny? Czujesz zapach rozgrzanej łąki, dojrzałych jagód, pierwszych czereśni, bakalii i przypraw z dalekich krajów? Nie pij jeszcze, zamknij na moment oczy. Trzymasz w dłoni zawinięty w skrawek karminowego jedwabiu cały świat.

sobota, 17 stycznia 2009

Hospices de Beaune: Święty Eloi


Nie tak łatwo się domyślić, dlaczego na kilimie, który blada Guigone z wydepilowanym czołem ofiarowała szpitalowi w Beaune, święty Eloi prowadzi konia z obciętą nogą.

Historia ta wydarzyła się, kiedy święty Eloi nie był jeszcze ani świętym, ani patronem rzemieślników posługujących się młotkiem, ani nawet biskupem Noyon. Eloi był kowalem, nawet podobno całkiem dobrym kowalem, bo z daleka do niego konie do podkucia prowadzili. Któregoś dnia w przypływie zadowolenia z siebie wywiesił na drzwiach kuźni taki oto szyld:

Eloi. Mistrz nad mistrzami. Mistrz wszystkiego.


Spojrzał Pan Jezus z nieba na drewnianą tabliczkę, w głowę się podrapał i pomyślał sobie, że przydałaby się Eloi jakaś drobna lekcja pokory, bo z tym Mistrzem wszystkiego to już trochę przeholował. Zdjął więc Pan Jezus swój królewski płaszcz, przebrał się za prostego parobka i kazał się świętemu Jerzemu do kuźni na koniu zawieźć.

Otwiera Eloi wrota, a tu dwóch podróżnych z białym rumakiem przed nimi stoi. Jeden dostojnie odziany prosi, żeby mu konia podkuć, a drugi w łachmanach pyta, czy by się tu do pracy nie mógł zaciągnąć.
- Pracować byś chciał u mnie? A co potrafisz robić?
- Umiem podkowy kuć i konie podkuwać jak najlepsi w tym fachu.
- No to co powiesz o tej podkowie, co ją właśnie wykułem?
- Całkiem niezła... ale można lepiej.
Nie czekając, Pan Jezus złapał za młot, postukał w kowadło i piękniutką, równiutką, gładziutką podkowę raz dwa wykuł.
- Konia też tak dobrze umiesz podkuć?
- A nawet lepiej.
Na te słowa Pan Jezus podszedł do rumaka, co go święty Jerzy ciągle za cugle trzymał, obciął mu prawą przednią nogę, położył ją sobie spokojnie na kowadle, podkowę do niej przytwierdził, po czym przyłożył ją do końskiego kikuta, do którego natychmiast z powrotem przyrosła.
Zdenerwował się Eloi, bo co mu jakiś parobek będzie dokazywał w jego własnej kuźni.
- Phi, też mi wielkie rzeczy.
Chwycił za nóż i dalej odcinać koniowi nogę. A tu jak koń nie skoczy, jak nie zarży z bólu, jak krew nie tryśnie! Musiał mu Pan Jezus jeszcze raz tę nogę przytwierdzić, bo by się zwierzę na śmierć wykrwawiło. Eloi, upokorzony i zrezygnowany, zdjął tabliczkę z odrzwi i kowalskim młotem ją na wióry zmiażdżył, po czym pokłonił się przed tajemniczym parobkiem.
- Nie wiem ktoś ty, ale to ty jesteś mistrzem, a ja mogę być jedynie twoim sługą.
- Błogosławieni ubodzy w duchu - odpowiedział mu Pan Jezus.

Ot i cała historia.

W średniowieczu jeszcze Pan Jezus fatygował się na ziemię, potem już tylko czasem po Tatrach chodził, a dzisiaj to nam trzeba Go szukać.

piątek, 16 stycznia 2009

Hospices de Beaune: Sąd Ostateczny


Rogier van der Weyden dobrze wiedział, że od dawna wszystko jest już zaplanowane.

Gdy nadejdzie czas, nad spękaną pustynną ziemią zaszeleszczą czerwone anielskie skrzydła i rozlegnie się dźwięk trąb. Nie wiadomo dokładnie, jaka to będzie melodia, ale z pewnością aniołowie będą grali głośno - w końcu chodzi o to, żeby zbudzić wszystkich umarłych. Wyjdziemy do światła z niedowierzaniem przecierając oczy, że to już teraz się dzieje, nadzy, przezroczyści. Na ławie przysięgłych same sławy: ci z przodu to Maria i Jan Chrzciciel, poznasz ich bez trudu. Za nimi siedzi dwunastu apostołów - nie pytaj który jest który, powinieneś wiedzieć. Jest też kilku papieży i dziewice męczennice o bladych twarzach. Nad nimi na kolistej tęczy siedzi Sędzia. Przebite stopy oparł na złotym globie, rozchylił poły szkarłatnego płaszcza i patrzy na nas pytającym wzrokiem: w lewo do piekła, w prawo do nieba, co wybrałeś? Nie będziemy musieli odpowiadać. Michał, najwyższy stopniem w anielskiej armii, ten w białej szacie, pozwoli przemówić szalkom starodawnej wagi i drżyj, jeśli nagrzeszyłeś, bo ciężkie grzechy od razu pociągną cię w otchłań. Ta otchłań bardzo cię zdziwi, bo nie spotkasz tam ani rogatych diabłów z prawdziwego zdarzenia, ani Lucyfera zjadającego grzeszników, ani nawet bulgoczących kotłów. W piekle spotkasz ludzi, samych ludzi, tylko ludzi i zawsze tylko ludzi bez nadziei na jakikolwiek inny poza ludzkim wymiar. Może się również zdarzyć, że szalka, na której usiądziesz, uniesie się leciutko ku górze i łagodny anioł ze skrzydłami jaskółki otworzy dla ciebie kryształowe drzwi złotego pałacu, którego schody zawsze prowadzą ku górze. Można by pomyśleć, że gdyby Sędzia odwrócił na chwilę wzrok, Michał czasem by sobie pozwolił lekko popchnąć szalki wagi w tę czy w tamtą stronę. Jednak nie ma na co liczyć, Sędzia zawsze patrzy.

Wszystko jest już od dawna zaplanowane. Tylko czekać.

czwartek, 15 stycznia 2009

Hospices de Beaune


- Guigone, kochanie, możesz tu przyjść na chwileczkę?
Uniósł głowę znad świeżo zapisanej kartki, odłożył pióro do kałamarza i przygładził lśniące włosy równo obcięte nad czołem. Dębowe drzwi skrzypnęły ciężko i ukazała się w nich wychudzona ubrana w długą czarną suknię kobieta. Blada cera zieleniejąca nieco pod oczami, wydepilowane czoło obramowane szczelnie białym czepkiem i przezroczyste usta nadawały jej twarzy wyraz beznadziejnego smutku i rezygnacji. A może po prostu była chora.
- Przeczytaj i sprawdź, czy nie narobiłem błędów.
Guigone dmuchnęła lekko na wilgotne jeszcze litery i zaczęła czytać:
- Ja, Nicolas Rolin, rycerz, obywatel Autun, pan Authume i kanclerz Burgundii, dziś, to jest w niedzielę 4 sierpnia roku pańskiego 1443, funduję w mieście Beaune szpital dla ubogich chorych. - I to wszystko?
- Czegoś brakuje?
- Tylko o sobie piszesz i tytułami się przechwalasz, a powinieneś coś wzniosłego i religijnego dopisać, w końcu sam papież ci obiecał, że jak ten szpital ufundujesz, to ci da odpust i za cudzołóstwo, i za ściąganie nieuczciwych podatków, i za tych wszystkich, coś ich na wojnie wymordował.
- No to może dorzucę coś w stylu jako wyraz wdzięczności za wszelkie łaski, którymi Pan będący źródłem wszystkiego dobra mnie obdarzył w obfitości?
- Nieźle, ale jeszcze by było dobrze, żebyś zadeklarował, że teraz to już będziesz żył po bożemu. Żona twoja umarła w końcu, pobraliśmy się, majątek mamy pokaźny, stuletnia wojna się skończyła i już wojować nie będziesz, nic nam więcej poza spokojem sumienia nie potrzeba. Dopisz może, że odrzucasz ludzkie pokusy i oczekujesz na zbawienie. A, no i co z kaplicą?
- Jaką kaplicą?
- Obiecałeś przecież papieżowi, że kaplica w tym szpitalu będzie na końcu sali chorych, tak żeby wszyscy nieszczęśnicy, co się tu leczyć będą, musieli słyszeć każdą mszę, każdą modlitwę, żeby nie mieli innego wyjścia, niż się na naszą świętą katolicką wiarę nawrócić.
- Rację masz, obiecałem. Ale do kaplicy to i jakiś ołtarz by trzeba zamówić, jakiś flamandzki tryptyk, czy coś takiego, a to sporo kosztuje. Myślisz, że nie uda mi się już od tego wywinąć?
Guigone rzuciła mężowi karcące spojrzenie.
- No dobrze, to może spróbuję tak: Ja, Nicolas Rolin, rycerz, obywatel Autun, pan Authume i kanclerz Burgundii, dziś, to jest w niedzielę 4 sierpnia roku pańskiego 1443, odrzucając wszelkie ludzkie pokusy i w nadziei mego zbawienia, pragnąc wymienić doczesne dobra, które zawdzięczam bożej hojności, na dobra niebiańskie i w ten sposób ze śmiertelnych przemienić je w wiekuiste, jako wyraz wdzięczności za wszelkie łaski, którymi Pan będący źródłem wszystkiego dobra mnie obdarzył w obfitości, funduję w mieście Beaune szpital dla ubogich chorych, z kaplicą na chwałę Boga i jego czcigodnej Matki.
- No i jeszcze obiecałeś, że dach szpitala z kolorowych dachówek będzie.
- Bez przesady, kochanie, bez przesady.

środa, 14 stycznia 2009

Mont Saint Vincent: koncert

Kiedy już w końcu uda ci się dotrzeć stromą krętą drogą prowadzącą przez oszroniony las do Mont Saint Vincent, zaparkuj pod domem starców. Resztę drogi musisz odbyć pieszo, w XII wieku nie przewidziano, że kiedyś ludzie będą się poruszać prawie wyłącznie samochodami. Skręć w brukowaną uliczkę w lewo i idź w stronę kościoła, ponad dachami zobaczysz jego romańską ciężką bryłę. Po prawej stronie miniesz zamkniętą od kilku lat kawiarnię i piekarnię, w której, jeśli będziesz mieć odrobinę szczęścia, uśmiechnięta żona piekarza sprzeda ci ciepłe francuskie rogaliki. Za piekarnią skręć w lewo i idź wzdłuż kamiennego muru okalającego ogród. Pod bezlistną jabłonią będzie na ciebie czekać kot o kolorze mlecznej czekolady z całkiem czarnym pyszczkiem, ogonem i łapami. To właśnie on zaprowadzi cię na koncert.

Nie będzie miejsc siedzących, biletów ani sceny. Przydadzą ci się rękawiczki i wełniany beret, nie licz na ogrzewanie. Na pewno zdziwi cię, że potężny dźwięk kościelnych organów dochodzi z tego malutkiego domku o niebieskich okiennicach, a organista jest staruszką. I że w dodatku czyta nuty przy świetle świec.

W programie stare pieśni bożonarodzeniowe i dwie fugi Bacha.

Nie będzie braw, tylko wzruszenie zmieszane z zażenowaniem: podglądałeś sacrum przez okno.

wtorek, 6 stycznia 2009

Cluny

Jest 6 stycznia roku pańskiego 911. Mróz jeszcze mocno trzyma w swoich objęciach Cluny - niewielką drewnianą osadę na południu Burgundii, choć już przez mgłę zaczynają się przebijać pierwsze promienie porannego słońca. Do bram miasteczka powoli zbliża się osobliwy korowód dwunastu zakapturzonych mężczyzn jadących na osiołkach objuczonych do granic możliwości. To mnisi żyjący według reguły świętego Benedykta, którym Wilhelm Pobożny, władca Akwitanii, oddał w posiadanie tutejsze ziemie, aby na nich zbudowali dom modlitwy.

Nawet im się nie śniło, że opactwo, które tutaj wyrośnie, przez ponad 400 lat będzie najwspanialszą budowlą chrześcijańskiej Europy, którą przyćmi dopiero w XVI wieku rzymska bazylika świętego Piotra: pięć naw długich na 187 metrów, dwa transepty i siedem wież. Nie przypuszczali braciszkowie, że ich opat będzie rządził 800 klasztorami od Hiszpanii, przez Niemcy i Czechy, aż do Polski. I że po latach potęgi nadejdzie czas nadużyć, miłości bogactwa i przepychu. I że duchowni odejdą, że zostanie ich garstka, którą wygna z romańskich murów osiemnastowieczna rewolucja. I że pięć naw, dwa transepty i pięć wież zostaną rozebrane kamień po kamieniu i sprzedane na budowę domów. Ocaleją tylko dwie wieże i jedno ramię transeptu, które i tak będą potomnych wprawiać w osłupienie.

Dwunastu zziębniętych mnichów nie ma o tym wszystkim zielonego pojęcia. Osiołkom ślizgają się kopyta na zamarzniętej ziemi.


poniedziałek, 5 stycznia 2009

Klęska żywiołowa

Zaczęło się zupełnie niewinnie.

W Nowy Rok wieczorem na przedniej szybie mknącej Xary rozpłaszczył się pierwszy płatek śniegu, potem dołączył do niego kolejny, i jeszcze jeden. Włączyłam wycieraczki i przy wtórze rytmicznego piiip piiiip autostrada Reims - Paris zamieniła się w starą taśmę wciąganą przez magnetofon. Ruch najpierw zwolnił, a potem całkowicie zamarł.

''Obfite opady śniegu na północ od Loary spowodowały poważne utrudnienia komunikacyjne. Nie kursują pociągi, a autostrady są zablokowane przez pojazdy, które wpadły w poślizg i oczekują na przybycie pomocy drogowej. Większość północnych departamentów zadecydowała, że z powodu zbyt dużego ryzyka wypadków autobusy dowożące dzieci do szkół nie będą kursować aż do odwołania. W związku z tym przedłużone zostają świąteczne wakacje, szkoły nie będą przyjmować uczniów. Również pocztowcy zapowiedzieli, że nie wyruszą jutro na drogi...'' Uciszyłam śmiertelnie poważną panią z radia i włączyłam kolędy - świąteczny prezent od babci. O tak, Cicha Noc doskonale pasuje do okoliczności.

Wygląda mi to na zorganizowaną zuchwałą prowokację: żeby tak dobrowolnie nie jeździć na zimowych oponach i ograniczyć ilość piaskarek do minimum, nie mówiąc już o pługach śnieżnych? To tak, jakby wszyscy podświadomie czekali, że może w końcu spadnie śnieg i spełnią się marzenia o chwili samotności i spokoju, o rozgrzeszeniu z pośpiechu, że ten szalony wir, któremu pozwolili się wciągnąć, choć na chwilę się zatrzyma.

I tak oto Francja została sparaliżowana na dwa tygodnie przez 10 centymetrów śniegu.


niedziela, 4 stycznia 2009

Lyon: Notre Dame de Fourviere

Został nam jeszcze deser. Siedzimy w zamkniętej restauracji na confetti i podeptanych serpentynach, szefowa w przypływie noworocznej litości zgodziła się nam zaserwować resztki z wczorajszej zabawy.

- To co chcesz jeszcze zobaczyć w Lyonie?
- Notre Dame de Fourviere.
- A wiesz, że tam jest mocno pod górkę?
- Stąd widać.
- I chce Ci się tam wdrapywać?
- Wiem, że jest zimno i ślisko, ale bardzo mi zależy, żeby tam pójść.
- Możesz mi powiedzieć dlaczego?
- Bo podobno tamtejsze mozaiki nie mają sobie równych i nawet paryskie Sacre Coeur przy nich blednie, to cały świat złożony z centymetrowych emaliowanych pikseli. Bo ma cztery białe wieże bliżej nieba, niż cała reszta Lyonu. Bo ma dwa poziomy, jak dwa oddzielne kościoły, w których można równocześnie odprawić dwie msze. Bo tylko z tarasu za apsydą Rodan i Saona wyglądają jak dwie udomowione jaszczurki. Bo archanioł Michał wypatruje Cię z daleka.
- On na swojego smoka czeka z tym mieczem, a nie na mnie.
- Nieprawda, smoków już nie ma.