sobota, 31 grudnia 2016

Erfurt: Deszcz




Rok 2016 był rokiem deszczu i wszystkie najważniejsze wspomnienia oglądam dziś jak przez turlające się po szybie krople. Padało w Dreźnie, gdy zatrzymaliśmy się tam jadąc do Polski na Boże Narodzenie, padało w Erfurcie w drodze powrotnej. Późnym wieczorem na opustoszałym Domplatz złote wieże Katedry i sąsiedniego kościoła Św. Sewera odbijały się w mokrym bruku i można było dotknąć ich wierzchołków zanurzonych w kałużach.

Bretońskie mżawki, tropikalne ulewy, burze z tęczami i bez, miarowy stukot kropel przez cały czerwiec, górskie potoki, błoto i perliste wodospady. Niech już odpłynie ten 2016, niech już przyjdzie Nowy. 

Drodzy, Najdrożsi Czytelnicy, dziękuję Wam z całego serca, że towarzyszyliście mi tutaj w tym roku. Za wierne odwiedziny i wyrozumiałość dla moich licznych i niekiedy przedłużających się poza granice rozsądku nieobecności. Za ciepłe słowa i dialogi w tej i w innych czasoprzestrzeniach. Życzę Wam - i sobie również - by w Nowym Roku nie zniechęciły nas deszcze i by nie pożarły nas czyhające zewsząd smoki: Obojętność, Małostkowość, Przygnębienie, Niecierpliwość, i ten najstraszniejszy, najbardziej podstępny, któremu na imię Przyzwyczajenie. Choćby z paszczy wystawała nam już tylko sama głowa, byśmy mieli dość sił, by z niej uciec, jak ten człowieczek z kołatki w północnym portalu Katedry w Erfurcie. Żebyśmy potrafili sobie przypomnieć, że zawsze można się schronić za czerwonymi drzwiami. 


Erfurt, kołatka na północnych drzwiach Katedry.

piątek, 2 grudnia 2016

Martynika: Dar Boga





Zielona: "W Bogu pokładam nadzieję".

Cyklony zabierające kilka nic nie wartych przedmiotów, które z takim trudem udało się zgromadzić. Trzęsienia ziemi otwierające przepaście, budzące nieposkromione morskie fale. Ulewne deszcze niosące błotne powodzie. Drogi, co nie zawsze przejezdne, nagle urywające się w dżungli pod ciężarem osuwających się zboczy. Dwie czerwone ranki po ukąszeniu węża na łydce robotnika ścinającego łodygi cukrowej trzciny, zapowiedź długiej nieuniknionej agonii. Wulkan, co sto lat temu w kilka sekund zgładził całe 30 tysięczne miasto i który, to pewne, znów kiedyś zagrzmi. 

Każde wieczorne lokalne "Wiadomości" czarnoskóra prezenterka kończy tym samym zdaniem: "Niech Bóg ma w opiece Martynikę". 




Czerwono-zielona: "Bóg wszystko objawia". 

Drżenie skrzydeł kolibrów nad kwiatem flamboyant. Turkusowe płycizny perłowego piasku pełne ryb mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Słodycz dojrzałych bananów, świeżość pestek marakui, subtelność pomme cannelle. Muzyka pulsująca we krwi. Półcień palmowych liści, łagodna pieszczota fal. 

Tyle objawionych cudów, jak posmak utraconego, jak przedsmak obiecanego.




Pomarańczowa: "Dar Boga". 

Jest tu dla ciebie, więc zrośnij się z Wyspą całym ciałem. Zanurz się bez reszty w Karaibskim Morzu, poczuj jak pali stopy rozgrzany w słońcu wulkaniczny piasek, pozwól, by obmył cię tropikalny deszcz, będzie wodami Jordanu. Naucz się wdzięczności, nie przestawaj dziękować.

Wypływają w morze kruche łódeczki, a każda z nich jak modlitwa. 


czwartek, 1 grudnia 2016

Martynika: Głowa jeżowca





Połów białych jeżowców jest dozwolony na Martynice przez 5 dni w roku i jest to prawdziwe święto. Budzą się wszystkie portowe wioski, każda choćby najbardziej zbutwiała łódka ma prawo do wodowania, warczą silniki, dzwonią metalowe kosze, trzeba się spieszyć. 

Przedziwne zwierzę, kolczasta, lekko spłaszczona kulka wielkości jabłka, powolutku przemieszcza się po morskim dnie poruszając białymi igłami. Wolno je łowić wyłącznie gołymi rękami i na wstrzymanym oddechu, od 6 rano do południa. Niewtajemniczeni orientują się, że zaczął się sezon na jeżowce, gdy nagle wszędzie roi się od policyjnych helikopterów: zaglądają z góry do kolorowych łódek w poszukiwaniu zabronionego sprzętu do nurkowania. Mandaty liczą się w tysiącach euro.




Gdy w poniedziałkowe południe jemy kanapki na plaży w Tartane, łodzie właśnie wracają z połowu. Młodzi chłopcy wyskakują z nich w biegu, prężą się czarne ramiona pod ciężarem pękatych koszy, z których wysypują się na brzeg całe góry białych jeżowców. Kobiety nie próżnowały, wzdłuż plaży płoną ogniska pod zaimprowizowanymi z falistej blachy paleniskami, już za chwilę będzie się piekł karaibski kawior. Tak właśnie miejscowi nazywają to wykwintne danie: "kawior Karaibów", ale do kawioru równie mu daleko, co rosyjskim jesiotrom do martynikańskich jeżowców... choć może faktycznie jest w tej analogii odrobina prawdy: jedyną jadalną częścią jeżowców jest znajdująca się na samym spodzie muszli ikra, której cena wynosi aktualnie około 100 euro za kilogram. 

Z każdą wciąganą na brzeg łodzią rosną jeżowcowe góry, wokół nich zasiadają całe rodziny: seniorzy w kapeluszach z bananowych liści, nastolatki z nieprawdopodobnymi fryzurami, dzieci w szkolnych mundurkach, co wróciły do domu na obiad, uśmiecha się do nas dziewczyna w różowej sukience z kilkumiesięcznym niemowlęciem przyssanym do piersi. Tak jak wszyscy inni stuka łyżką w kruchą muszlę jeżowca, wydłubuje do wielkiego wiadra czarną galaretę, a następnie delikatnie wkłada do gęsto plecionego wiklinowego koszyka żółtą ikrę, największy skarb. W jednym jeżowcu jest tego tyle, co w łyżeczce do kawy. Gdy już trochę się tej ikry nazbiera, kobiece palce zręcznie faszerują nią puste muszle jeżowców i stawiają na ogniu. Martynikańska gościnność to nie mit, ten chłopak, co przed chwilą przywiązał łódkę do przybrzeżnej palmy, przyniesie nam jednego jeżowca na spróbowanie. Smakuje jak jakieś wędzone rybie podroby, nie damy się skusić na zakup całego. Dzieci sprzedadzą je później przejezdnym na poboczu, zawinięte szczelnie w aluminiową folię, żeby nie raniły palców. Zanim deszcz rozmyje wypisane flamastrem litery, na tekturowych tablicach będzie można przeczytać: "Głowa jeżowca".




sobota, 26 listopada 2016

Martynika: Katedra żywiołów





Rok 1671: W samym centrum Fort de France, tuż koło wojskowej fortecy, robotnicy splatają dach z trzciny wsparty na czterech palach wyciosanych w pniu drzewa kapokowego. Tak wygląda najwcześniejszy kościół wyspy. Nie ma nawet ścian. 

Żywioł pierwszy: Ogień niesiony przez Holendrów. Trzeba budować od początku.

Rok 1703: Wznoszą się kamienne mury, lśni czerwona dachówka w kształcie rybiej łuski. 130 stóp długości, 30 szerokości, dwie boczne kaplice.

Żywioł drugi: Morskie fale. Nikt nie rozumie, co się stało, najstarsi nie pamiętają, by morze kiedykolwiek wcześniej wdarło się do miasta. Trzeba naprawiać podmyte fundamenty.

Rok 1829: Brakuje miejsca dla wiernych na niedzielnej mszy, trzeba dobudować piętro trybun, zamówić nowe ławki. Lepiej zburzyć drewniane domki przed samą katedrą, tak na wszelki wypadek, ze wszystkich żywiołów ogień wciąż jest tym, który przeraża najbardziej. 

Żywioł trzeci: Trzęsienie ziemi. Sypią się dachówki, pękają mury. Wielkie czerwone drzwi wciąż stoją, ale nikt nie odważa się przekroczyć ich progu. 

Rok 1854: Katedrę znów zbudowano od podstaw i pokryto dachem z ocynkowanej blachy. Bogato rzeźbione ławki zapełniają nawy, wszyscy podziwiają drewnianą ambonę. 

Żywioł czwarty: Wiatr. Dach odfruwa wraz z cyklonem.

Rok 1895: Znów trzeba budować od początku. W Metropolii Eiffel wznosi oszałamiające metalowe konstrukcje, Martynika nie może być gorsza. Nowa katedra powstanie ze stalowych puzzli, które przypłyną z Francji. Będzie mieć ośmiokątną bizantyjską kopułę i dziewiętnaście witraży opowiadających o Świętym Ludwiku. Misterne zdobienia obrosną każdy centymetr ścian i sufitu, jak nieposkromiona tropikalna roślinność sąsiednie strome wzgórza. 




Żywioł piąty: Amerykańscy turyści w gumowych klapkach. Przypływają do Fort de France w olbrzymich promach, tych dryfujących miastach emerytów, co transportują z wyspy do wyspy 3000 pasażerów i 800 osób obsługi. Wchodzą do katedry od strony Mc Donald'sa, spoglądają na kopułę przez ekrany telefonów i wychodzą przez transept na targ z pamiątkami, nawet się nie zatrzymują.

Rok 2016: Niedługo skończy się listopad, a pomme cannelle ciągle jeszcze niedojrzałe. Przedłuża się pora deszczowa i dzień w dzień leją się z nieba całe wodospady. Kto by tam myślał o parasolu, pamiętał o pelerynie, katedra będzie nam schronieniem. Deszcz wlewa się do środka przez szeroko otwarte drzwi i płynie wartką strugą środkiem głównej nawy. 

Ażurowa dzwonnica przepuszcza podmuchy wiatru, metalowe przęsła poddają się drżącej ziemi, woda wytycza na posadzce swoje własne ścieżki. Żeby przetrwać w tropikach nie można opierać się żywiołom, trzeba się na nie otworzyć. Nauczyć się pokory.



czwartek, 24 listopada 2016

Martynika: Lądowanie




Kolejny miętowy cukierek (bez cukru oczywiście), warkot silników świdruje w bolących uszach, na lśniącej tafli oceanu coraz wyraźniej widać zmarszczki fal. Już jest pod nami, mieni się zieloną draperią porośniętych dżunglą wzgórz, można dostrzec przytulone do zboczy domki z różowymi dachami, przecinki palm, pojedyncze łódki. 

Ląduję na Martynice niezliczoną ilość razy w bezbarwne jesienne wieczory, gdy nawet ogień w kominku jest bezradny wobec chłodu, co mrozi człowieka od środka. Samolot przefruwa całą wyspę, łagodnie kreśli krąg nad zatoką Trois Ilets, po prawej wulkan uczepiony chmur, po lewej żelazna wieża katedry, cień skrzydeł kładzie się na turkusowej wodzie. 

I gdy w końcu po 10 godzinach lotu koła samolotu podskakują na płycie lotniska w Fort de France, nagle okazuje się, że potrzeba jeszcze dużo, bardzo dużo czasu, by wylądować. By przekonać samą siebie, że to naprawdę teraz. 

środa, 16 listopada 2016

Wprawki z logiki: Kura




Skończyła się trzecia kołysanka.
Upragniona cisza błogo się przedłuża, udało się, pewno już śpi.
I nagle niespodziewanie pada to egzystencjalne, nie cierpiące zwłoki pytanie:

- Mamo, czy kura może jeździć na deskorolce?


czwartek, 10 listopada 2016

Saint Quentin: Księga



"(...) nie żałuj oczu świec inkaustu przepisuj starannie 
werset za wersetem a kopiuj ściśle jakbyś odbijał w lustrze 
słowa niezrozumiale wyblakłe o trojakim znaczeniu (...)"

Z. Herbert, Książka


"L'Authentique" ss. 4 i 5. Prolog. U góry podobizna Raimbertusa.

Wspomnienie Świętego Kwintyna przypada 31 października, ale od kilku lat mieszkańcy Saint Quentin postanowili świętować miesiąc wcześniej. "W Halloween jest już za zimno, nikt do kościoła by nie przyszedł" - tłumaczy przewodnik... i to nie jest żart. Tak więc świętujemy: są budki z naleśnikami i cukrową watą, karuzele, dmuchane zjeżdżalnie, dla wytrwałych wieczorny koncert w Bazylice. Drobnym druczkiem, na samym spodzie plakatu jest też informacja o tym, że będzie można zobaczyć "L'Authentique", iluminowany manuskrypt z XII w. zamknięty na co dzień na siedem spustów w sejfie miejskiej biblioteki, zapraszamy 1 października o 16:00. Oprócz przewodnika, który jest równocześnie organistą w Bazylice, na spotkanie z Księgą przyjdą trzy osoby: leciwa mieszkanka Saint Quentin w czapce z lisa, mój starszy syn i ja.

To prawdziwy cud, że "L'Authentique" - spisana na pergaminie pasja Kwintyna dotrwała do naszych czasów. W sejfie jest od 20 lat, wcześniej była pod opieką proboszcza. Gdy wchodzimy na drugie piętro biblioteki, przewodnik opowiada, że kiedy w latach '80 pomagał przy wznoszeniu iglicy Bazyliki, któregoś dnia w przerwie obiadowej proboszcz przyniósł mu Księgę zawiniętą w gazetę. "Interesują cię takie starocie, pooglądaj sobie", a tu nawet nie było czym masła z kanapek z rąk powycierać! Z resztą Księga jest przyzwyczajona do biesiadowania, tłuste ślady palców wianuszkiem zdobią wszystkie karty. Opisy uroczystych bankietów w Saint Quentin od setek lat odnotowują jej obecność: podawano ją sobie z rąk do rąk, doczytywano niektóre fragmenty gdy pamięć zawodziła przy recytacji, a później, gdy łacina stawała się coraz mniej zrozumiała, już tylko oglądano obrazki. Księga pozwalała powrócić do historii, która tworzyła tożsamość miasta, która sprowadzała całe jego funkcjonowanie do wspólnego mianownika: zakorzenionej w wiekowej tradycji wiary. 

Nie wiadomo, kto ocalił Księgę przed rewolucyjną zawieruchą, która z upodobaniem po raz kolejny ścinała głowy wszystkim kamiennym Świętym Kwintynom. Zainteresują się nią dopiero niesieni falą romantycznego neogotyku lokalni artyści; na początku XIX wieku powstaną nieudolne kopie rysunków i inicjałów... i przepadną bez wieści dwie ostatnie iluminowane karty.

Drzwi sejfu skrzypią sopranem, słychać, że otwierane tylko raz do roku. Przewodnik ubiera białe rękawiczki i kładzie przed nami na pulpicie oprawiony w cielęcą skórę "Autentyk", z namaszczeniem przewraca karty. Księga pachnie wilgocią, sztywny pergamin szeleści jak ptasie skrzydła. 32 na 20 cm, klasyczny format in quarto, 184 strony, ale tylko pierwszych 49 opisujących mękę Kwintyna jest iluminowanych. Reszta, czyli historia odkrycia ciała przez Euzebię i zgromadzone przez wieki kazania na dzień Świętego Kwintyna, zostały potraktowane jako skromny dodatek, poskąpiono im złota i czerniejącego z upływem czasu srebra. A od chwili, gdy białe arkusze pergaminu zaczęły pokrywać się zielenią i purpurą, czasu upłynęło już sporo.

Walter Cahn, profesor z Yale specjalizujący się w romańskich miniaturach, datuje "L'Authentique" na 1100 r. Jerozolima dopiero co została zdobyta przez Krzyżowców, w angielskiej katedrze w Durham powoli splatają się łuki pierwszych żebrowych sklepień, a Abelard przybywa do Paryża, by zacząć nauczanie, kiedy w skryptorium w Saint Quentin skryba z piórkiem słonki w dłoni właśnie pochyla się nad białymi kartami pergaminu.


"L'Authentique" ss. 6 i 7. Przekazanie manuskryptu Świętemu Kwintynowi. Po prawej: wstęp do opisu pasji Kwintyna.

O artyście, który ponad 900 lat temu kreślił z czułością uśmiech Kwintyna, wiadomo bardzo niewiele. Pewne jest jedynie, że doskonale znał karolińską ornamentykę i wiedział, jak zasupłać w arabeski liście akantu i zwierzęce maski.

"Autorem tego dzieła jest niejaki Raimbertus, średniowieczny mnich, podpisał się i przedstawił sam siebie na 4 stronie z piórem i kałamarzem, w aureoli, a później także na stronie 6, gdzie przekazuje swój rękopis samemu Świętemu Kwintynowi, z największą czcią, owinięty w płótno." Słowa przewodnika wprawiają w zdumienie: który średniowieczny mnich przedstawiłby sam siebie z aureolą? W epoce, gdy nawet architekci katedr byli anonimowi, który skryba ośmieliłby się podpisać?

Więc będę szukać i znajdę: Raimbertus był najprawdopodobniej biskupem pobliskiego Noyon, który na początku X w. zgromadził wszystkie teksty stanowiące zawartość Księgi, i któremu autor "L'Authentique" pragnął złożyć hołd. Hołd pośmiertny, o czym właśnie świadczy lśniąca nad jego głową aureola. Nie ma tu miejsca na artystyczną próżność i pragnienie osobistej chwały. Księga strzeże ważniejszych tajemnic, tych zapisanych w tragicznej historii z końca III w.


"L'Authentique" s.9. Pod przewodnictwem Kwintyna dwunastu młodych Rzymian wyrusza do Galii, by dać świadectwo wierze.

Było ich dwunastu, bo jakże by mogło być inaczej w kochającym symbole średniowieczu. Młodzi chłopcy, wszyscy szlachetnego rodu, ledwo co nawróceni, wyruszają z Rzymu, by zanieść Dobrą Nowinę do Galii Belgijskiej. Przedstawmy ich z imienia, to przecież bardzo ważne: bracia Kryspin i Kryspinianin, Wiktoris, Fuscien, Gentien, Piaton, Regulus, Julian, Maksymilian, Lucjan - przyszły biskup Beauvais, Firmin, któremu budowniczy katedry w Amiens poświęcą jeden z bogato rzeźbionych portali zachodniej fasady i Kwintyn, ten z aureolą w kolorze wyblakłych łanów dojrzałej pszenicy, z dziecinną twarzą okoloną złotymi puklami. Jeszcze o czymś dyskutuje, wysłuchuje ostatnich przestróg dawanych na drogę i w odpowiedzi szeroko otwiera ramiona, jakby już wiedział, że przyjdzie mu przyjąć niełatwy dar.

Dwunastu młodych chłopców, wszyscy zginą śmiercią męczeńską, wielu z nich Kościół wyniesie do rangi Świętych. Nie oglądają się za siebie opuszczając bramy Rzymu. Ci, co zostali, jeszcze długo wpatrują się w malejące w oddali sylwetki i machają im na pożegnanie. Z troską? Z trwogą? Z zazdrością?


"L'Authentique" ss. 10 i 11. Kwintyn zostaje pojmany w Amiens.

Dotarłszy do Galii, Kwintyn postanawia zatrzymać się w Amiens. Modli się, pości, naucza i znakiem krzyża przywraca słuch głuchym i słowo oniemiałym. Jego sława niesie się echem po brukowanych ulicach miasta aż do pałacu prefekta Rykcjowara. Siedząc na srebrnym tronie pośród wypchanych gęsim puchem poduszek, Rykcjowar wciąż nie wie, jak sobie poradzić z tą sektą, której nienawidzi z całego serca. W Bazylei nakazał przecież utopić wszystkich chrześcijan, ale te zastępy wojowników bez zbroi i miecza, co słowem podbijają Cesarstwo, mnożą się bez ustanku, są już nawet w Amiens! Myśl ta wzbudza w nim paniczny lęk, każe więc pojmać Kwintyna i zakutego w kajdany zamknąć w najciemniejszym lochu.


"L'Authentique" ss. 12 i 13. Święty toczy spór z tyranem. 

Rykcjowar nigdy by się przed sobą nie przyznał, że te wszystkie dysputy, które toczył z Kwintynem, były rozpaczliwą próbą zrozumienia jego siły. Wielokrotnie wzywał go do swojego pałacu bosego, pod eskortą kata z garbatym nosem i usiłował pokonać tego z pozoru bezbronnego chłopca jego własną bronią, w walce na słowo. Kusił bogactwem, obiecywał zaszczyty, to znów ośmieszał i poniżał, próbował pochlebstw i zastraszania, by tylko zgodził się wyprzeć Ukrzyżowanego, by pokłonił się rzymskim bogom. Wszystko na próżno. Kwintyn zdawał się być pokryty niewidzialnym pancerzem, bez skazy, bez żadnej, choćby najmniejszej szczeliny, przez którą można by go ugodzić.

Z każdą kolejną rozmową Rykcjowar był coraz bardziej zafascynowany złotowłosym chłopcem, jego niewzruszoną pewnością. Coraz mocniej przeczuwał, że walki tej nigdy nie wygra, gdyż chodzi tu o coś więcej, niż tylko intelektualne zapasy i że to "coś więcej" to ta znienawidzona chrześcijańska wiara. I w końcu, gdy po raz kolejny spojrzał w spokojne oczy Kwintyna, z przerażeniem dostrzegł, że oto właśnie ta wiara zaczyna kiełkować w jego własnym sercu.

Następne strony "Autentyku" są szczegółowym opisem rozmaitych tortur, którym Rykcjowar poddał swojego więźnia. Niewyobrażalny zwyrodniały sadyzm tych procedur wprawia w osłupienie, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę zarówno fantazję, jaką wykazywali się w temacie tortur Rzymianie, jak i upodobanie średniowiecza do tego typu detali. Rykcjowarem zawładnęła ta zapalczywość, którą może obudzić jedynie człowiek uosabiający coś, czego najbardziej nienawidzi się w samym sobie, coś, czego nie potrafiąc zwalczyć w sobie, zwalcza się w innych. 


"L'Authentique" ss. 16 i 17. Biczowanie Kwintyna.

Więc rozciągnięto go jak strunę, czekając niecierpliwie na choćby jeden fałszywy dźwięk. Kat z garbatym nosem uderza biczem ze wszystkich sił, lecz gdy metalowe haczyki wbijają się w skórę, Kwintyn nawet na niego nie spogląda, dlaczego on ciągle patrzy w niebo? Do kogo się uśmiecha? Z kim rozmawia? Nienawiść występuje z brzegów, zalewa oczy, ruchy rąk wymykają się kontroli, bicze sieką na prawo i lewo, dwóch katów pada na ziemię. Na ich tunikach pojawiają się karminowe plamy, jak znamię Kaina.


"L'Authentique" ss. 18 i 19. Po raz kolejny Rykcjowar przesłuchuje Kwintyna i skazuje go na uwięzienie. Anioł kruszy łańcuchy i uwalnia świętego.

Znów go wtrącą do najgłębszych lochów, by żaden głos nie mógł go pocieszyć, by już nie patrzył w niebo, zakują w kajdany. Lecz gdy po raz kolejny pośle po niego Rykcjowar, znajdą tylko zerwane łańcuchy, jak obietnicę Tego, który kruszy więzy śmierci.

Kwintyn zaś na samym środku forum Amiens będzie głosił Zbawienie i Zmartwychwstanie. Żołnierze Rykcjowara będą go szukać, lecz gdy usłyszą Dobrą Nowinę, zrzucą zbroczone krwią szaty i nadzy staną przed Kwintynem prosząc o chrzest. Tego dnia nawróci się ponad 600 osób.


"L'Authentique" ss. 22 i 23. Nawrócony tłum przyjmuje chrzest.

Gdy w końcu straże po raz kolejny doprowadzą Kwintyna przed tron Rykcjowara, wiadomo już dokładnie, że niewiele miejsca pozostało na słowa.

"- Oto więc, Kwintynie, los, którego sobie życzysz: wolisz umrzeć, niż żyć.
- Tak, raczej umrzeć dla Jezusa Chrystusa, niż żyć na tym smutnym świecie. Ta śmierć, którą dla mnie wybrałeś, przygotowuje mnie do chwały i nie jest w stanie pozbawić mnie życia. To, co jestem winny Bogu, ten dług, który winienem Mu zwrócić, pragnę jak najprędzej zanieść w ofierze jako dobrowolny dar. Gdyż jeśli zginę z rąk twoich trwając w Wierze, nie przestanę żyć w Jezusie Chrystusie. 
Żywię tę nadzieję pełen ufności."

Autor "Autentyku" w świecie zarysowanym symbolicznie przez kilka wieżyczek i kolumn, przedstawił z niesłychanym realizmem cielesne cierpienia Kwintyna. Łamią się ramiona wykrzywiane przez katów (ten z garbatym nosem udziela się przy każdej torturze), plecy Kwintyna rozdzierane są grabiami, palą go pochodnie. 

"L'Authentique" s. 32. Prefekt nakazuje, by poddać Kwintyna próbie ognia.

Ten jednak pozostaje niewzruszony, modi się, głosi chwałę Boga, naucza strażników. Uszy Rykcjowara nie są w stanie tego wytrzymać, więc by ostatecznie zamknąć Kwintynowi usta, każe napoić go mieszanką octu, wapna i musztardy. Wszystko na próżno, on wciąż śpiewa psalmy. Wścieka się Rykcjowar, nienawiść całkiem odbiera mu zdolność logicznego myślenia i każe odprowadzić Kwintyna tam, skąd przyszedł: do Rzymu, niech tam dojdzie na własnych nogach, boso.

Kwintyn choć słaby i poraniony będzie iść niestrudzenie, ale męczą się konie, przysypiają żołnierze, gdzieś przecież trzeba przenocować. Zatrzymają się na wzgórzu z widokiem na rozlewiska błotnistej Sommy. Kiedyś było tu miasteczko Augusta Vermanduorum, dziś opuszczone wille popadają w ruinę, trawa zarasta uliczki. Ostała się jeszcze karczma... i lochy, w których zamkną Kwintyna.


"L'Authentique" s. 34. Rykcjowar nakazuje napoić więźnia mieszaniną octu, wapna i musztardy. 

Rykcjowar dobrze wie, że przecież już nie powinien rozmawiać z Kwintynem, ale coś go wciąż ku niemu ciągnie, jeszcze raz próbuje go przekonać, by oddał hołd rzymskim bogom, może nawet chciałby go przed sobą ocalić. Ale Kwintyn wciąż trwa przy swoim, niezachwiany w swej pewności, wciąż wyprostowany, jakby kręgosłup miał z żelaza.

Postój nad rzeką Sommą się przedłuża, przecież mieli do samego Rzymu jechać, a tu od tygodnia siedzą wśród bagien, żołnierze już mają dość tych wszystkich dziwactw Rykcjowara. Tym razem kazał w pobliskiej kuźni wykuć dwa olbrzymie żelazne gwoździe długie na dwa łokcie i dziesięć krótszych, na co to wszystko? Odpowiedź Rykcjowara przekroczy wszelkie granice wyobrażalności: Kwintyn chce pozostać nieugiętym? Proszę bardzo, jego plecy już nigdy się nie zegną. Pomysł wydaje się prefektowi bardzo zabawny, ale nawet kat odwraca wzrok, nikomu nie jest do śmiechu.

Właśnie tak zapamięta Kwintyna hagiograficzna ikonografia: złotowłosy chłopiec o łagodnej twarzy z palcami ociekającymi krwią, siedzący na krześle, do którego przybito go wielkimi gwoździami przeszywającymi jego ciało od ramion po pośladki.


"L'Authentique" s. 42. Kwintyn przebity gwoździami. Prefekt skazuje go na śmierć. 

Ostatnia ocalała karta "Autentyku" przedstawia ścięcie Kwintyna i jego przedśmiertną modlitwę. Zanim pod uderzeniem sczerniałego przez wieki miecza wytrysną źródła krwi, zanim anieli ze współczuciem będą gładzić umęczone ciało, zanim dusza świętego wzbije się na skrzydłach białej gołebicy prosto w dłonie Boga, Kwintyn po raz ostatni padnie na kolana i wyciągnie w górę ramiona. Z jego smukłych palców, niczym muzyka z dłoni pianisty, w stronę rozedrganego czerwono-złotego nieba sączyć się będzie modlitwa bez słów, a Dłoń Wszechmocnego będzie mu błogosławić.

Najważniejsza w tej miniaturze, a może nawet w całym "Autentyku", jest ta pozornie pusta przestrzeń rozciągająca się miedzy dłońmi Kwintyna i boskim wskazującym Palcem, tych kilka pełnych napięcia centymetrów pożółkłego pergaminu między Bogiem i Człowiekiem. W nich właśnie zawiera się cała tajemnica Księgi, tajemnica spojrzenia Kwintyna, które zwrócone jest na nas.


"L'Authentique" ss. 44 i 45. Widząc, że czeka go śmierć, Kwintym prosi Boga, by wejrzał na jego dobre uczynki i pobożność. Kwintyn zostaje ścięty, biała gołębica wylatuje z jego szyi i wzbija się w niebo. 

Tu historia się urywa, brakuje skradzionych w XIX w. dwóch ostatnich kart, a te reprodukcje, które je zastępują, wyglądają jak namalowane plakatówką na lekcji plastyki przez ucznia szkoły podstawowej. Wiadomo jedynie, że ciało Kwintyna zatopiono w Sommie, głowa z aureolą turla się po dnie, burzą się złote pukle.

Drugi akt dramatu rozgrywa się 55 lat później, a jego bohaterką jest Euzebia, niewidoma Rzymianka. Opowieść o losie Kwintyna musiała dotrzeć do jej uszu, może nawet jest jakąś jego daleką kuzynką, bo jak inaczej wytłumaczyć, że noc w noc dręczy ją koszmar o ciele młodego mężczyzny pozbawionym głowy unoszącym się w mętnej wodzie? Organizuje więc Euzebia wyprawę do dalekiej Galii Belgijskiej, znajduje mulistą rzekę, każe na nią wypłynąć łodzią i nagle wśród przybrzeżnych trzcin jej towarzysze dostrzegają złotowłosą głowę, i szyję od której ją odcięto, i rozłożone ramiona... Całe ciało jest nienaruszone. Euzebia widzi to wszystko na własne oczy, właśnie odzyskała wzrok.

Kwintyn zostanie pochowany na wzgórzu Augusta Viromanduorum, podobno woły ciągnące wóz z jego ciałem odmówiły dalszej drogi. Za sarkofag posłuży wydrążona marmurowa kolumna z jednej z opuszczonych tutejszych willi - wciąż można go podziwiać w krypcie Bazyliki. Dziś jest już pusty, rewolucja nie miała litości nawet dla umarłych. Nad sarkofagiem Euzebia każe wybudować malutką kapliczkę, do której przyjdą się modlić pierwsi pielgrzymi, później następni*... Będą prosić Kwintyna o przywrócenie im zdrowego tchnienia, odjęcie kaszlu i zadyszki, a jako, że ciało jego nie poddało się wodzie, także o uzdrowienie z otyłości, bo że to nie woda rozpycha brzuchy i biodra, odkryto dopiero znacznie później. Uzdrowieni pielgrzymi wracać będą do siebie z imieniem świętego na ustach, w całej Francji powstaną kolejne miejscowości noszące jego imię.

Dumne miasto Saint Quentin ze swoim przestronnym rynkiem, wspaniałym gotyckim ratuszem, kamieniczkami art-nouveau i niezliczonymi pomnikami ofiar wojen wszelakich, nigdy nie powstałoby na pikardyjskim wzgórzu, gdyby w III w. rzymscy żołnierze eskortujący zbuntowanego młodego chrześcijanina nie zatrzymali się tutaj na nocleg, gdyby nie rozegrała się tu tragedia męczeństwa za wiarę. Nie byłoby kapliczki Euzebii, która przez wieki rozrosła się w romański kościół, a później w świetlistą gotycką bazylikę o dwóch transeptach. Nie byłoby wielkiej wspólnoty kanoników, wśród których pierwsze kroki stawiała francuska polifonia. Nie byłoby pielgrzymów napędzających średniowieczną lokalną ekonomię, nikt nie kupowałby tu lnianych tkanin, które przyniosły miastu dobrobyt i renomę sięgającą aż do Ameryki. Saint Quentin zawdzięcza Świętemu Kwintynowi nie tylko nazwę, ale w ogóle swoje istnienie.


Sarkofag Kwintyna w krypcie Bazyliki w Saint Quentin.

Przewodnik zamyka ciężką oprawę, metalowe okucia dzwonią o pulpit. Musiał zauważyć mój smutek, bo nagle powodowany jakimś niezrozumiałym altruizmem zdejmuje białe rękawiczki i podaje mi je mówiąc: "Zostało jeszcze trochę czasu do zamknięcia biblioteki, może ma pani ochotę sobie pooglądać?"

I gdy dotknę rąbka szaty Kwintyna, załkają ze wzruszenia moje ręce, a złote pędy inicjałów rozrosną się pod skórą.

Kiedy wracamy do domu, powoli zaczyna zapadać zmierzch i ustawione na wybetonowanym brzegu rzeki Sommy karuzele migoczą przez jesienną mgłę niczym zagubione na bagnach ogniki. Kto jeszcze pamięta, że kiedyś były tu mokradła, po których niósł się tętent kopyt rzymskich straży, wśród których kluczył orszak ślepej Euzebii, przez które przedzierali się idący w rządku pielgrzymi? Kto jeszcze pamięta, że to miasto, kamień po kamieniu, cegła po cegle, całe zbudowane jest na Księdze?




* "Ach, to Euzebia kazała wybudować Bazylikę?" - wykrzyknie leciwa mieszkanka Saint-Quentin w czapce z lisa, a przewodnik będzie tym pytaniem zakłopotany jeszcze bardziej, niż moimi dociekaniami w sprawie piątej linii w zapisie gregoriańskiego Ave Verum w prezbiterium Bazyliki.

Źródła i inspiracje:
Art de l'enluminure N°4, mars/avril/mai 2003
- Christiane Riboulleau, La Basilique de Saint Quentin, Editions Lieux Dits, 2012
- https://inventaire.picardie.fr/dossier/livre-manuscrit-l-authentique-ou-livre-de-la-passion-de-saint-quentin-dit-manuscrit-du-chanoine-raimbert/17d014ce-3b4e-41d4-a8df-469c0c0f2a19


piątek, 7 października 2016

Wprawki z logiki: Zaczarowany rower


- Mamo, mój rower ma magiczną moc. Jak tak bardzo szybko pedałuję, to zaczyna wiać wiatr, a jak hamuję, to przestaje. Kiedy jeżdżę na rowerze to mam władzę nad wiatrem!

piątek, 30 września 2016

Saint Quentin: Szczygieł



Nie wspominają o nim Ewangeliści, ale średniowieczna legenda nie pozostawia wątpliwości, że tak właśnie było, że malutki "chardonneret", ptak ostów ("chardon") przysiadł na cierniowej koronie i ostrym dzióbkiem wyjmował tkwiące w umęczonej skroni kolce. Czerwona plama na głowie szczygła to Krew Chrystusa. 

Z Golgoty płochliwym lotem szczygieł przyfrunął do warsztatów XIII wiecznych francuskich rzeźbiarzy, a jego szczebiot niósł się po gotyckich katedrach całej Pikardii. Na moment zatrzymał się na deskach Piero della Francesca posłuchać anielskich chórów zwiastujących Narodzenie, odwiedził Leonarda malującego Karmiącą Madonnę, Michała AniołaRaffaella. Książę skrzydlatego ludu w czarno-białym płaszczu wyszywanym złotem, tak maleńki, lecz wabiący oko niczym najdroższy klejnot, rozgościł się na płótnach włoskich mistrzów, kwilił w melodiach Vivaldiego. Herbert Friedman, światły ornitolog policzył dokładnie: szczygieł pojawia się na 486 obrazach o tematyce religijnej, w twórczości 254 artystów. Wśród Madonn o łagodnych rysach i pucułowatych Dzieciątek bawiących się beztrosko z kilkuletnim Janem Chrzcicielem jest jak przeszywająca serce znienacka strzała niepokoju, jak zła wróżba wypowiedziana nad kołyską. Jak zapowiedź krwawej drogi na drugą stronę śmierci.

Za każdym razem, gdy w jednej z południowych kaplic bazyliki w Saint-Quentin staję przed nieziemskiej urody XIV-wieczną Notre Dame de Labon, nie przestaje mnie zadziwiać ten ptasi lot zataczający kręgi w czasie; fakt, że szczygieł, którego Dzieciątko tuli do piersi, ma już na głowie czerwone piórka.


Źródła:

http://www.chardonnerets.be/index.html

https://inventaire.picardie.fr/dossier/statue-petite-nature-vierge-a-l-enfant-dite-notre-dame-de-labon-ou-notre-dame-la-bonne/39a31e28-0cad-4e00-8f99-f8d78ca5fd8d#historique

http://www.kodon.fr/symbolique-chretienne-dans-les-campagnes/

niedziela, 18 września 2016

Wprawki z logiki: Wiatraki


Jedziemy wśród pól najeżonych elektrowniami wiatrowymi - Francuzi są romantykami, nazywają je "éoliennes", na cześć Eola, boga wiatru. Porywa nas tornado dziecięcych pytań, kręcimy się wokół obcych nam terenów elektryki, fizyki, ekologii i odnawialnych źródeł energii. 

- Mamo, ale jak nie ma wiatru? Tam jest jakiś silniczek, który kręci tymi wiatrakami?

czwartek, 15 września 2016

Bréhat: Phare des Héaux

Latarnia Héaux de Bréhat widziana z Pleubian w czasie przypływu

Wejdźcie teraz ze mną do środka po drabince z miedzianych szczebli umocowanych w skale. (...) Jesteśmy na pierwszym piętrze. Wokół nas magazyny z drewnem i linami. Nad naszymi głowami cynowe skrzynie z zapasami rzepakowego oleju, który zasili latarnię oraz beczki wody pitnej dla trzech latarników, 50 litrów na tydzień. 

Armand de Quatrefages, z zawodu lekarz, który pisywał czasem dla "Revue des deux mondes" o rozmaitych farmaceutykach, tym razem dzieli się z czytelnikami wrażeniami z wizyty w nowo zbudowanej latarni morskiej. A wrażenia tego lutego 1840 r. zaiste są pamiętne. Wystające z oceanu skały dzieli od wyspy Bréhat ponad 10 km, które trzeba przebyć w rybackiej łódce. Kiedyś pływały tu większe statki transportujące bloki granitu z Morvil ciosane na budowę latarni według nowatorskiego projektu młodego architekta Léonce Reynaud ("żadnego cementu, tylko kamienne wypustki pasujące do siebie jak klucz do zamka!"), ale odkąd ukończono roboty, żaden kapitan przy zdrowych zmysłach nie zapuszcza się w te niebezpieczne rejony: podwodne głazy prujące kadłub, kilkunastometrowe fale, silne prądy, wiry... tylko rybacy z Bréhat dają się namówić na przeprawę i to dopiero po odpowiedniej dozie calvadosa. Latarnię budowano cztery lata, kolejne sztormy opóźniały prace, kolejne statki transportujące granit zawracały w połowie drogi, kolejne przedsiębiorstwa budowlane zrywały kolejne umowy, do kosztorysu trzeba było dopisywać kolejne linijki. Gdy w końcu 1 lutego 1840 r. mieszkańcy Bréhat po raz pierwszy ujrzeli lśniące 47 m. nad linią horyzontu białe światło, zdejmowali czapki z głów i mówili o cudzie.

Na trzecim piętrze znajduje się kuchnia i spiżarnia, dokładnie na poziomie pierwszej galeryjki, a nad nimi sypialnie latarników, po jednej na każdym z trzech kolejnych pięter. Na siódmym piętrze natraficie na pokój z wypastowanym parkietem i gipsowymi sztukateriami. To pomieszczenie dla inżynierów, którzy od czasu do czasu kontrolują, czy latarnia dobrze działa. Tutaj, pośrodku oceanu, sto stóp nad jego powierzchnią, znajdziecie wygody i prestiż godny paryskiego apartamentu. Obrazy na ścianach, mahoniowe meble, kominek z brązu i marmuru. To pomieszczenie, które przez większość czasu nie jest zamieszkane, spełnia we francuskich latarniach morskich funkcję dyscyplinarną: nieustannie przypomina latarnikom obecność szefa.   

Quatrefages wspina się następnie do służbówki, w której składowane są przedmioty niezbędne do podtrzymania ognia, dzbany z olejem i zapasowe lampy, a stamtąd po drabince wchodzi w końcu na najwyższe piętro, gdzie znajduje się chroniona przez olbrzymi szklany klosz lampa.

Jest to swego rodzaju szklana beczka, której kręgi są pryzmatami z tej samej substancji i która posiada od góry i od spodu swoiste żaluzje składające się z kilku rzędów ukośnych luster. 

Quatrefage pochyla się w zachwycie nad skomplikowaną lampą, próbuje zrozumieć zasady optyki geometrycznej, której poświęci większą część artykułu dla "Revue des deux mondes", znów będą mu zarzucać pretensjonalną erudycję, ale on po prostu nie potrafi inaczej mówić o miłości. Nie przeszkadzajmy mu, lepiej, żeby się nie dowiedział, że sto lat później, pod koniec II Wojny Światowej, Niemcy wysadzą w powietrze dwa górne piętra latarni, że szklana lampa potłucze się na kawałki, że pochłoną ją fale. Że Phare des Héaux de Bréhat stanie się symbolem niezłomności francuskiej myśli technicznej, że odbudowana będzie jeszcze wyższa, że będzie mierzyć aż 56 m. Że ostatni latarnicy wsiądą do rybackich łódek w 1982 roku, gdy latarnia zostanie zautomatyzowana i już nie trzeba będzie przez całą noc dolewać rzepakowego oleju do ognia.

Quatrefage dostrzega przez okno latarni walczącą z falami rybacką łódź. Pora wracać, lecz zanim zejdzie w dół po tych wszystkich schodach i drabinach, po raz ostatni spogląda na lampę. Przez krótką chwilę, tak krótką, jak błysk morskiej latarni, jest pewien, że właśnie pojął tajemnicę światła. Gdyby nie był lekarzem, pewno zostałby latarnikiem.

Inspiracje:
- http://sallevirtuelle.cotesdarmor.fr/inventaire/pleubian/Geoviewer/Data/html/IA22014791.html

Widok na latarnię z wyspy Bréhat podczas odpływu

sobota, 3 września 2016

Wprawki z logiki: Przeciąg



- Mamo, mam w buzi przeciąg!
Spokojnie, to tylko pierwsze mycie zębów miętową pastą...
Mój syn jest królem metafory.

* Wpis ilustruje obraz zatytułowany "Dwóch ludzi z gitarą" 

czwartek, 1 września 2016

Tréguier: Trzy wieże


Błękit nieba na zdjęciach oszukuje, że to był ciepły, lipcowy dzień, ale prawda jest zupełnie inna, obiektyw nie potrafi uchwycić lodowatego wiatru. Ulice Tréguier szczelnie obrośnięte kramami dorocznego targu staroci, przebijam się przez tłum ludzi ze spuszczonymi głowami, którzy jak lunatycy wpatrują się niewidzącym wzrokiem w rozłożone na bruku popsute zabawki, przykurzone domowe sprzęty i stosy za małych butów. Ja spoglądam w górę, na ustawione w rządku na transepcie trzy kamienne wieże, do których wysyła mnie schowany w kieszeni glejt: 

"16 km od Paimpol, z którego (nie, żebym się tu wymądrzał) będziecie się pewnie kierować w stronę przeprawy znajduje się, co? Cathédrale Saint-Tugdual de Tréguier! Tak więc, Droga Justyno, pełnij proszę honory Pani Ambasador (mojej przyszłorocznej Wyprawy) i, uprzejmie proszę, zapowiedz Gdzie i Komu trzeba - moje tam przybycie."

Łatwo znaleźć Świętego Iwo, ma dla siebie całą kaplicę, rzeźbiony neogotycki baldachim, kwiaty, marmury, kamienne lwy i ukłony adwokatów. Trudniej ze Świętym Tugdualem, pachnąca lawendą starsza pani, co rozdaje przy wejściu na krużganki plan katedry, miesza się i gubi: tak, Tugdual jest jednym z siedmiu fundatorów Chrześcijaństwa w Bretanii, tak, był pierwszym biskupem Tréguier w VI wieku, tak, katedra jest pod jego wezwaniem... tylko nic tu już z niego - poza kultem - nie zostało: żebra w Laval, czaszka w Chartres, kilka innych kosteczek w Crépy-en-Valois i w Château-Landon... Ambasadorska misja komplikuje się, jaskrawe światło XX-wiecznych witraży zniechęca do poszukiwań innych miejscowych dyplomatów w kolejnych kaplicach i w końcu walcząc z wiatrem przez północne drzwi wychodzimy na krużganki. Trzy wieże znów spoglądają na nas czujnym okiem. Pierwsza z lewej, wznosząca się na południowym ramieniu transeptu, to iglica z 1785 r., zdobna w serca, trefle, piki i karo - znaki swojego niechlubnego pochodzenia, ufundowana przez Ludwika XVI dzięki dochodom z królewskiej loterii. Ta na skrzyżowaniu nawy głównej i transeptu to gotycka wieża Sanctus z dzwonem, na dźwięk którego zginały się niegdyś wszystkie kolana. I jeszcze ta północna, przysadzista, pamiętająca czasy romańskiej katedry z białego kamienia z Caen: wieża Hasting... czy ktoś jeszcze w ogóle wie, dlaczego tak się właśnie nazywa? Trzy wieże, a każda z nich jak karta w historii kamiennego Przymierza. 

Pora przypomnieć sobie co nas tu sprowadza, więc w końcu zdobywam się na odwagę i przekazuję Strażniczkom powierzoną mi wiadomość. W odpowiedzi wszystkie trzy zgodnie wskazują palcem w niebo, które już za moment gęstą bretońską mżawką zstąpi na nasze głowy. 


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Bréhat: Les vélos les plus beaux


Bréhat jest wyspą rowerów. Samochód trzeba zostawić w porcie na przylądku Arcouest, wstęp na wyspę mają jedynie cztery wozy strażackie, dwa traktory - po jednym w każdym z dwóch wyspiarskich gospodarstw - i kilka elektrycznych śmieciarek. Poza tym tylko i wyłącznie dwa kółka, wypożyczalnie rowerów są na każdym rogu. Szyld głosił: "Les vélos les plus beaux" ("Najpiękniejsze rowery"), nie mogłam się oprzeć. Był zaiste najpiękniejszy: turkusowy, z koszyczkiem i skórzanym siodełkiem. Przez cały tydzień ani razu mnie nie zawiódł. 


Przejechaliśmy razem wszystkie drogi zaznaczone na mapie, większość tych, których na mapie nie ma, wytyczyliśmy kilka nowych. Pewnego ranka, gdy odpływ odsłonił dno wschodniej zatoki, mieliśmy nawet ochotę przeprawić się na sąsiednią wysepkę, która nagle stała się półwyspem. Widocznie nie tylko nas kusiła perspektywa spojrzenia na Bréhat z zewnątrz, gdyż przed ubrudzeniem kółek w ostatniej chwili powstrzymała nas tabliczka informująca, że "Wyspa na wprost jest prywatna".  


Wyprzedzaliśmy pod górkę elektryczne rowery (których użyteczność w terenie, gdzie najdłuższy podjazd ma 300 m i nawet ja nie potrafię się zasapać, pozostaje dla mnie zagadką), przywoziliśmy na śniadanie jeszcze ciepłe rogaliki, wielokrotnie przemoczyliśmy buty pedałując wśród perlącej się rosą wysokiej trawy i raz nawet zakopaliśmy się w piasku. Po deszczu, gdy powietrze staje się przejrzyste niczym lustro, ze stromych klifów czasem udawało nam się dostrzec stały ląd i jadące po nadbrzeżnej drodze samochody. Z perspektywy dwóch kółek najwyraźniej widać wtedy wszystko to, co nieistotne, co udało się zostawić w porcie. I jak wiele jeszcze do zostawienia. 


poniedziałek, 25 lipca 2016

Wprawki z logiki: Niewidzialność


- Mamo, narysowałem smoka. Tu ma skrzydła, tu szpony, na głowie rogi. I zieje ogniem.
- A dlaczego nie ma oczu?
- Bo to jest smok niewidzialny.

niedziela, 24 lipca 2016

Bréhat: Phare de Paon


Najwcześniejszy poranny statek dociera do Bréhat z Pimpol o 8:30, a wraz z nim pierwsi turyści. Później przybędą następni, i następni, a wszyscy skierują się na północ i cel będą mieć ten sam: Phare de Paon, w wolnym tłumaczeniu: Latarnia Pawia. Uczepiona kurczowo czerwonych skał, dzielnie znosi nie tylko przewalające się nad nią w czasie sztormów fale, ale także codzienny zalew ludzkiej rzeki, co swe źródła ma w porcie, przez 4 km kreśli meandry wśród zielonych pagórków, by w końcu szerokim rozlewiskiem spłynąć na taras wokół latarni. 

Wieczorem ludzka rzeka wysycha i gdy słońce zacznie się chować za stromym dachem kapliczki Saint Michel, możesz wreszcie wyruszyć na koniec świata. Zostaw rower przy ostatnim domu, dalej ścieżka jest już zbyt wąska, zbyt kamienista. Natarczywe dobijanie się oceanu do skalistej twierdzy stłumi odgłos kroków i będziesz jedynym strażnikiem obronnych murów, i poczujesz, że zadanie to wcale Cię nie przerasta. 

Nie będzie Ci potrzebny ani pies, ani gwiazda, bo gdy już w końcu na jednym z czerwonych głazów u stóp Phare de Paon znajdziesz ten koniec świata (i to nie naiwność), z otwartymi ramionami będą tam na Ciebie czekać wszyscy ci, których nie ma. 



niedziela, 17 lipca 2016

Bréhat: Przez dziurkę od klucza


Jaka jest wyspa Bréhat, zapytasz?

Malutka - 3,5 na 1,5 km, wszędzie można dojść na piechotę, a po pierwszym dniu ma się wrażenie, że zna się już wszystkie drogi. Ale to tylko wrażenie, bo Bréhat jest olbrzymia i nigdy do końca nie pojmiesz misternej sieci ścieżek wydeptanej w porastającej klify sprężystej trawie. 

Jest to wyspa bliska, te dwa kilometry, które dzielą ją od Pimpol stateczki przepływają w niecałe 10 minut i gdy odpływ odsłoni różowe skały na plaży Guerzido, aż ma się ochotę spróbować pokonać ten dystans wpław. Równocześnie Bréhat jest tak bardzo odległa: żadnego samochodu, żadnego wi-fi, malutki sklepik o pustych półkach i ten ryneczek, na którym można kupić ostrygi i zerwane dziś rano na wyspie melony. Dzwony na kościelnej wieży najżwawiej dzwonią o 7:30 i trudno nie uśmiechnąć się na myśl, że może to z powodu otwieranej o tej porze piekarni. 

Bréhat jest zimna, lodowaty wiatr zapiera dech, niesie kropelki słonej wody, czasem porządną ulewę. Ale jest to także wyspa o prawie śródziemnomorskim klimacie, nigdy nie ma tu mrozu, a hortensje są wyższe od dorosłego człowieka i mają kwiaty większe od jego głowy. Nigdy nie rozstawaj się tu z peleryną, grubym swetrem i kostiumem kąpielowym. 

Bréhat jest osaczona przez turystów. Stałych mieszkańców liczy 300, 3000 tych, co mają tu domy letniskowe i 3500 turystów, co przypływają na Bréhat w letnie weekendy na jeden dzień. Ale nawet wtedy, gdy na drogach jest zbyt wielu pieszych, by jeździć na rowerze, jest tu co najmniej kilka końców świata, na których można zakosztować absolutnej samotności w obliczu oceanu. Jak je znaleźć? Poszukać ścieżek nie zaznaczonych na rozdawanej w porcie darmowej mapce, kierować się raczej pod górkę, z asfaltowych dróg zejść w te trawiaste, wdrapać się na skały. 

Bréhat, jak to kobieta, potrafi godzić sprzeczności: dzika i oswojona, przewidywalna i zaskakująca, chmurna i oślepiająca. Wiem, wiem, nic z tego nie zrozumiesz i gdy tak będę Ci opowiadać o Bréhat, znów urośnie we mnie poczucie bezsilności, gdyż wyspa, która wymaluje się w Twojej wyobraźni niewiele będzie mieć wspólnego z tą prawdziwą. 

Ale może zdarzy się, że zadrży mi głos, gdy powiem Ci o wietrze zagubionym w rozpalonych zachodzącym słońcem skałach, może przez chwilę będę szukać odpowiedniego słowa, by opisać zapach eukaliptusów czy błękit agapantów, może zaszklą mi się oczy na wspomnienie kamiennego krzyża otwierającego ramiona na ocean. Wtedy właśnie, poprzez to drżenie głosu, poprzez tę chwilę ciszy i wahania, poprzez otartą pospiesznie łzę będziesz mógł spojrzeć ukradkiem na prawdziwą Bréhat. Jak przez dziurkę od klucza.  

czwartek, 7 lipca 2016

Wyspa Bréhat


Bréhat jest jak malutki różowy kamyczek, jeden z wielu, które rozsypały się do oceanu na północy Bretanii. Żadnych samochodów, niewielu turystów, jedna jedyna wciśnięta między skały plaża. I to światło! 

Tak było dziewięć lat temu - na najbliższe dni zapowiadają nam iście bretońską pogodę: fale, deszcz i wiatr. Nic nie szkodzi, wiem jak sprawić, by Bréhat znów stała się moim prywatnym końcem świata. Znikam na tydzień, nie szukajcie mnie, nie pozwolę się znaleźć.  


poniedziałek, 4 lipca 2016

Saint Quentin: Labirynt 2.


Siwiuteńki przewodnik dzwoni pękiem zardzewiałych kluczy, dębowe drzwi w narteksie bazyliki w Saint Quentin otwierają się tylko raz w miesiącu. Ukryte za nimi kręte schodki prowadzą na strych, na którym można obejrzeć podszewkę żebrowych sklepień i zerknąć z góry do nawy głównej przez otwory, przez które zawieszano niegdyś do dachowych belek olbrzymie żyrandole w kształcie obronnych murów o dwunastu bramach. Wyrysowany na posadzce labirynt wygląda z tej perspektywy jak odcisk linii papilarnych Palca, który oddzielił dzień od nocy, zasadził drzewo poznania dobra i zła, ulepił człowieka z gliny, a później wskazał mu bramy, przez które można przejść tylko w jedną stronę. Odcisk Palca, który naznaczył to wzgórze.

Święty Kwintyn w III w. ochrzcił pół Samarobriwy, co już niedługo miała stać się Amiens, przywracał wzrok ślepcom, słuch głuchym, a paralityków stawiał na nogi. Skończył jak wielu chrześcijan w tamtych czasach: ze ściętą głową. Pięćdziesiąt lat później Euzebię nękają dziwne sny: w rozlewiskach rzeki Sommy widzi unoszące się na wodzie ciało mężczyzny, noc w noc. Więc idzie Euzebia nad rzekę i znajduje nietknięte zwłoki Kwintyna, który trzyma w dłoniach swoją własną głowę. Pobliskie wzgórze wydaje się być doskonałym miejscem na pochówek, a że dziewczę jest z zamożnego rodu, to i kaplicę na grobie buduje. Nie wie jeszcze, że do tego wzgórza przez wieki będą ściągać tłumy pielgrzymów i że miasto, które tu wyrośnie, będzie nosić imię pogrzebanego właśnie świętego: Saint Quentin. Na miejscu kaplicy trzeba już niebawem wybudować większy kościół, później, gdy na chwilę osiedli się tu w VI w. biskup Noyon, prymitywną katedrę, a następnie romańską kolegiatę dla kapituły kanoników, którą w drugiej połowie XII w. zacznie zastępować przęsło po przęśle gotycka bazylika o dwóch transeptach. Jej budowa będzie trwać 300 lat, a i tak nigdy nie uda się jej dokończyć. Zabraknie czasu, sił i przede wszystkim funduszy na zachodnią część nawy głównej oraz na rzeźbioną fasadę z rozetą. Uda się jednak położyć labirynt, prawdopodobnie na miejscu romańskiego, z drobniutkiej mozaiki.

W Saint Quentin jestem co czwartek i za każdym razem labirynt woła mnie do siebie. Rozplątuję czarną nić kamiennych płyt, szukam Początku i Końca, zatrzymuję wzrok na kolejnych zakrętach drogi. Nigdy nie zdołam wyrazić wdzięczności za ten odcisk Palca, co go noszę w sobie. 


czwartek, 2 czerwca 2016

Mont Saint Michel: Ballada o ślepym rycerzu.


Zupełnie inaczej pamiętam to miejsce.

Zanim dotrzemy do Wzgórza, przed oczami migają nam betonowe hotele z dziwnymi wieżyczkami, plastikowe krowy i pstrokate szyldy sklepów z pamiątkami. Droga jest zupełnie nowa, tak jak i most, który prowadzi do twierdzy. Kilkuletnie herkulesowe prace odpiaszczania zatoki mające przywrócić Mont Saint Michel charakter wyspy przyniosły efekty: nie ma tu już piasku, jest szare błoto. Czekamy na zachód słońca, ale dziś sporo chmur i smagane wiatrem mury opactwa zaczerwienią się tylko przez moment, jak w błysku zapałki. Na brukowanych uliczkach i karkołomnych schodkach nie ma żywej duszy, wszystkie okna są czarne, jedynie kelnerzy w ostatniej czynnej jeszcze restauracji dzielą się napiwkiem czekając niecierpliwie, aż ociągający się klienci dopiją cydr i w końcu też sobie pójdą. Jest tu tak przerażająco pusto, że całe Wzgórze wygląda w ten wieczór niczym porzucona przez filmowców dekoracja do jakiejś amerykańskiej superprodukcji o średniowiecznej Francji. Nawet Archanioł odfrunął z klatki rusztowań na szczycie wieży. Z każdym krokiem czuję się coraz bardziej jak ten ślepy rycerz z prowansalskiej ballady, który nagle odzyskał wzrok.

A było to tak. Eloi wracał z wyprawy krzyżowej okryty chwałą męstwa, które przypłacił utratą oczu w jednej z walk z Saladynem. I nie była to ostatnia jego walka, bowiem Eloi nawet ślepy stawał w szranki z najokrutniejszymi z niewiernych u boku samego Ryszarda Lwie Serce. Zadziwiony odwagą rycerza i wzruszony jego losem jeden ze wschodnich czarowników podarował mu prezent niezwykły: rumaka mówiącego ludzkim głosem. Od tej chwili Eloi spoglądał na świat oczami wierzchowca, który galopując zwiewnie opowiadał swojemu panu o smugach srebrnego dymu nad dachami mijanych wiosek, o drżących wodach strumieni, o czułej dłoni wiatru gładzącej dojrzewające kłosy zbóż i świat opisany przez kogoś, kto potrafił dostrzec te wszystkie detale wydawał się Eloi tysiąckroć piękniejszy od tego, który niegdyś oglądał na własne oczy. Słowa rumaka malowały w jego duszy obrazy, które czyniły go szczęśliwym.

Któregoś dnia Eloi i jego zaczarowany koń dotarli do Krainy Łez, w której strach i spustoszenie siał ziejący ogniem smok. A smok jak to smok, nie tylko władzy i bogactw był żądny, ale przede wszystkim dziewczęcych serc - wyrywał je prosto z piersi i pożerał nim ostygły. I gdy tak przemierzali opustoszałe ulice kamiennego miasta, napotkali stąpający mozolnie i zawodzący wniebogłosy orszak.
- Mój panie, ministrowie, kurtyzany, straż i sam król prowadzą smokowi na pożarcie królewnę. Oczy jej zielone jak letni wiatr, usta czerwone jak pożar zórz, złote włosy spływają kaskadami na ramiona delikatne jak skrzydła łabędzia, uroda jej jaśnieje niczym słońce w lipcowe południe!
Słowa rumaka wznieciły w sercu Eloi nieujarzmiony ogień:
- Choćby ten dzień miał być moim ostatnim, ocalę królewnę!
- Smok jest potężny, panie. Przypomina zarazem węża, sępa i nietoperza. Ciało jego jest pokryte aksamitną łuską, dziób i szpony ma ptasie, a na grzbiecie wyrastają mu wielkie błoniaste skrzydła. W walce mieczem nie masz najmniejszych szans, ale możesz zwyciężyć go słowem. Zapytaj, czy lubi zagadki.
Eloi wysunął się na przód orszaku, przyłożył do ust zwinięte dłonie i krzyknął z całych sił:
- Smoku, lubisz zagadki?
- Wielceś zuchwały, człowieczku o pustych oczodołach - zaśmiał się smok, wypuszczając z dzioba kłęby dymu. - Co mi proponujesz?
- Zagadkę, której stawką będzie życie królewny - wyszeptał rumak.
- Zagadkę, której stawką będzie życie królewny - powtórzył na głos rycerz.
- Jeśli nie uda mi się odpowiedzieć, oddam ci królewnę, ale jeśli zdołam rozwiązać twoją zagadkę, dasz mi twojego konia, bo słyszę, że to zaczarowane zwierzę.
- Zgoda - szepnął rumak.
- Zgoda - powiedział Eloi z wahaniem.
- Niech się nie trwoży twoje serce, panie. Zapytaj, ile kropel wina można zmieścić w pustym kielichu.
Eloi powtórzył zagadkę pewnym głosem. Smok myślał i myślał, drapał się sępim pazurem po pokrytej zieloną łuską głowie i w końcu gdy dzień chylił się już ku zachodowi zaryzykował:
- Tysiące?
- Nie, tylko jedną! - triumfował Eloi, któremu rumak podał już prawidłową odpowiedź. - Po tej pierwszej kropli kielich nie jest już pusty!
Cały orszak wiwatował i bił brawo, a królewna rzuciła się na szyję rycerza i oznajmiła:
- Ocaliłeś mnie i od tej chwili moje życie należy do ciebie.
- Domagam się rewanżu! - zasyczał smok.
- A o co tym razem chcesz stoczyć pojedynek? - dopytywał Eloi.
- Jeśli wygram, dasz mi twojego konia. A jeśli przegram... dobrze wiesz, że jak wszystkie smoki, posiadam magiczne moce. Jeśli po raz drugi uda ci się zwyciężyć, zwrócę ci wzrok.
- Zgódź się panie! - podpowiadał rumak. - Taka okazja już się nigdy nie powtórzy! Zapytaj smoka, co takiego znika za każdym razem, gdy wymówi się jego imię.
Eloi powtórzył na głos pytanie. Smok myślał i myślał, wachlował nerwowo skrzydłami, zmierzch ustąpił miejsca bladej twarzy księżyca, księżyc jutrzence, a gdy zabłysły pierwsze promienie wschodzącego słońca smok przyznał z rezygnacją, że nie ma pojęcia co to takiego.
- Cisza! - wykrzyknął z radością Eloi... i nagle przejrzał na oczy.

Świat, który się mu ukazał, wprawił go w osłupienie. Pod zasnutym szarością niebem rozciągały się nieurodzajne pola pełne ostów, pobliskie bezlistne drzewo obsiadły złowrogie kruki. Ministrowie i kurtyzany mieli zmęczone, blade twarze o podkrążonych oczach, a król przypominał raczej stracha na wróble, niż majestatycznego monarchę. Wpatrująca się w Eloi z uwielbieniem królewna była rozczochrana, w wymiętej sukni, jej kibić wcale nie taka smukła, stopy za duże, gesty bez śladu wdzięku. Przerażony Eloi zawołał na całe gardło:
- Poczekaj, smoku, zagrajmy jeszcze raz!
- O co tym razem?
- Jeśli wygrasz, dam ci mojego konia. A jeśli przegrasz... zwrócisz mi moją ukochaną ślepotę.
- Zgoda, słucham cię.
- Co nie posiada płuc, a kona, jeśli tylko braknie mu powietrza? - podszepnął rumak, a Eloi powtórzył zagadkę głosem mocnym i twardym jak kamień. 
Smok myślał i myślał, słońce ze wschodu wzbiło się do zenitu, by później powoli opaść na zachód i gdy nadszedł wieczór, smok ogłosił, że uznaje Eloi zwycięzcą pojedynku. 
- To ogień! - oczy Eloi wypełniły się łzami i w tej samej chwili na powrót ogarnęły go ciemności. 
- Zachodnie niebo jest przecudnej urody - starym zwyczajem wyszeptał koń. Pagórki lśnią, jakby wykute z miedzi, na niebie zawisły chmury z najszlachetniejszego koralu. O jakże piękną jest Twoja narzeczona wśród tych niebiańskich skarbów! Brak mi słów, by opisać jej urok... 

W autobusie, który niemrawo zawozi nas spod opactwa na położony w głębi lądu parking, już nawet nie oglądam się wstecz na oświetlone teatralnie granitowe mury twierdzy, wolę zamknąć oczy. Kto mi opowie o Wzgórzu położonym ręką olbrzyma na linii horyzontu, oprawionym w okienne ramy zamku zdziwaczałej staruszki? O światełkach, które w tamtą sierpniową noc powolutku zapalały się w przyrośniętych do Wzgórza domkach, by zgasnąć tuż przed świtem? O spacerze po ruchomych piaskach u podnóża obronnych baszt? O mnichach śpiewających łacińskie psalmy? I jeszcze o tym skrzydlatym Rycerzu w złotej zbroi, co spogląda na ocean z iglicy opactwa, co potrafi obronić przed każdym złem? Stare wierne wspomnienia? A może Ty?

wtorek, 3 maja 2016

Laon: Kropla złota



Kiedyś były tu winnice.

Laon zwija się w kłębek, jak drzemiący w słońcu kot. Z placu przed ratuszem wąska uliczka prowadzi do bramy w miejskich murach, potem jeszcze kilka metrów w lewo i już można zbiec po stromych schodkach pomiędzy brzozy i buki. Średniowieczne domy szczelnie okrywają wygięte w łuk wzgórze i potykając się o nierówny bruk trudno się domyślić, że to szorstkie kamienne miasto tuli na podołku kawałek najprawdziwszego lasu.

Kiedyś były tu winnice.

Mnisi kolumbańscy osiedlili się w Laon w VI w., a pięćset lat później przyjęli regułę świętego Benedykta. Klasztor Świętego Wincentego pozdrawiał katedrę Notre Dame stojącą na drugim krańcu wzgórza, ponad kotliną porośniętą winoroślą, jak przyjaciel z przeciwległego brzegu zielonego jeziora. Dziś obronne mury opactwa powoli chylą się ku ziemi, z budynków mieszkalnych po pożarze w 2008 r. zostało niewiele poza fasadą, z rozebranego w XIX w. gotyckiego kościoła nie ocalało nic. A co to był za kościół! Na 90 metrów długi  i na 45 szeroki, 4 olbrzymie rozety i 135 witraży... w niczym nie ustępował samej Notre Dame! W XIX w. stacjonowała tu armia, a krużganki przekształcono w arsenał artylerii. 20 000 woluminów z klasztornej biblioteki rozpierzchło się po świecie, na miejscu klasztornych ogrodów wyrosło blokowisko. Pod soczystą wiosenną trawą do dziś rozciąga się wykuta w skale pajęczyna piwnic, w których niegdyś leżakowały tysiące brzuchatych beczek.


Kiedyś były tu winnice.

"Goutte d'or", "Kropla złota", tak nazywało się to wino, które od V do początków XX w. szumiało w koronowanych głowach północnej Europy. Dostojne bordeaux mają zaledwie trzysta lat, przy "Złotej kropli" to niemowlęta. Jak okiem sięgnąć, pięciolinie winnych szczepów nadawały rytm równinom i pagórkom, zgięci wpół robotnicy uwijali się w winnicach należących do biskupa Laon, czy do rozmaitych zakonów, nawet tych z siedzibą w odległej Flandrii, bo posiadanie poletka winorośli w Laon było kwestią prestiżu. Francuscy królowie w dniu koronacji w Reims, w stolicy Szampanii, wcale nie wznosili toastów szampanem*. Chłodząc królewskie usta złoto kielicha Świętego Remigiusza przeglądało się w kroplach wina z Laon.

Kiedyś były tu winnice.

A potem rewolucja zamknęła klasztory, uprawa pszenicy okazała się bardziej opłacalna od winorośli, kolej żelazna przywiozła tanie wino z Południa. Ostatnie poletko, zaatakowane przez filokserę, wypalono w latach '20. Dziś garstka zapaleńców próbuje posadzić na zboczach Laon kilka winnych krzewów, by odnaleźć smak "kropli złota" i burmistrz wręcza w prezencie każdej parze nowożeńców lśniącą butelkę... ale niestety podobno trunek to znacznie lepiej prezentujący się w piwniczce, niż w kieliszku.

Kiedyś były tu winnice.

Gdy w końcu staję na szczycie wzgórza, zmęczenie ostatnich kroków upaja jak wino. Notre Dame niestrudzenie wyciąga ramiona, choć z drugiego brzegu już od dawna nie ma żadnej odpowiedzi. Strome ścieżki wciąż powtarzają melodię mozolnych kroków mnichów dźwigających do klasztoru brzemienne gronami wiklinowe kosze. Wiosenne słońce budzi w ulach Kotliny Świętego Wincentego skrzydlatych robotników toczących krople złota. Nie wolno nam zapomnieć, że...

Kiedyś były tu winnice.


* Winorośl zaczęto uprawiać w Szampanii dopiero w XVI w., a procedurę podwójnej fermentacji pozwalającą otrzymać charakterystyczne bąbelki opracował mnich dom Perignon pod koniec XVII w.


11.