W czasach, kiedy mówiło się, że niewolnicy są z powołania sierotami i ojcami sierot i tak naprawdę ani się nie rodzą, ani nie umierają, przyjście na świat jako syn czarnoskórej niewolnicy na plantacji trzciny cukrowej było chyba największym fatum, jakie mogło zawisnąć nad człowiekiem. W dodatku matka Edmonda zmarła przy porodzie zostawiając maleńkie dzieciątko z kręconymi włoskami całkiem samo pod parzącym słońcem Reunion. Można by więc pomyśleć, że właśnie zaczyna się w życiu tego chłopca niekończąca się fala nieszczęść. Nic bardziej mylnego, Edmond ma właśnie przed sobą najpiękniejsze lata swojego życia.
Kończył się rok 1829, właścicielem plantacji był Ferreol Bellier Beaumont, rodowity Paryżanin. Pasjonowały go orchidee, dlatego właśnie przypłynął na Reunion razem ze swoją siostrą, nie dla jakiejś tam cukrowej trzciny. Nigdy nie zdejmował beżowego kapelusza, który miał chronić bladość jego cery i z przerażeniem patrzył, jak pył i słońce niszczą jego wypielęgnowane dłonie o długich palcach i lśniących paznokciach. Plantacja przynosiła marne zyski, Ferreol nie miał serca do katowania niewolników, wolał spędzać czas z ''królowymi'', jak je nazywał, wśród ich zmysłowo rozchylonych kolorowych płatków. Jedna z orchidei fascynowała go szczególnie: krępe pędy o lśniących liściach pnące się wokół pni drzew i niepozorne seledynowe kwiaty, które nigdy nie owocują. A przecież powinny, marynarz, od którego kupił tę sadzonkę zaklinał się, że w Meksyku owoce tej rośliny są jedną z najcenniejszych przypraw, brązowe strączki pełne czarnych ziarenek warte są fortunę.
- Panie Beaumont, co zrobimy z tym chłopcem? Edmond darł się w niebogłosy, jakby już po tych kilku godzinach istnienia wiedział, że to właśnie tutaj jest jego miejsce.
- Zanieście go mojej siostrze, zawsze chciała mieć dzieci.
Tak oto Edmond trafił do rodziny Beaumont. Lata mijały, chłopiec rósł, uczył się skomplikowanych nazw orchidei, przycinania pędów, rozsadzania bulw. Któregoś dnia Ferreol zauważył, że z pędu meksykańskiej orchidei zwiesza się wielki zielony strąk.
- Zobacz Edmond, nasza wanilia w końcu owocuje!
- To ja to zrobiłem, proszę pana.
- Jak to ty? Chcesz powiedzieć, że mając dwanaście lat prześcignąłeś wszystkich paryskich botaników, którzy od lat zastanawiają się, jak zastąpić te malutkie meksykańskie pszczółki, które jako jedyne są w stanie wejść do środka kielicha i zapylić kwiat?
- To naprawdę ja to zrobiłem, proszę pana.
- Możesz mi wytłumaczyć jak?
- Niech pan zobaczy: trzeba wziąć długi kolec z opuncji, otworzyć kielich, no i tu jest taka błonka, co oddziela słupek od pręcików, trzeba ją podważyć, przygiąć palcem pręcik do słupka, leciutko potrzeć i już.
Najpierw trzeba było w równych rzędach posadzić draceny, aby wanilia miała się wokół czego piąć i by nie spaliło jej słońce. Potem trzeba posadzić wanilię i poczekać trzy lata, aby zakwitła po raz pierwszy. Edmond przeszkolił całe armie ''swatek'', które przez trzy miesiące kwitnienia wanilii - od września do grudnia - każdego ranka zapylały czarnymi palcami wszystkie nowo otwarte kwiaty. Czasu jest niewiele, kwiaty otwierają się o świcie, zamykają się koło południa i następnego dnia opadają, więc gesty muszą być szybkie, wprawne, nieomylne. Jak wszystko się uda, pojawiają się zielone strączki przypominające fasolkę szparagową, które można zebrać dopiero w kwietniu. Trzeba je zanurzyć we wrzątku, aby się nie otworzyły, następnie suszyć je na słońcu przez kilka tygodni, potem poukładać w przewiewnych skrzyniach na co najmniej rok, w tym czasie przeglądając je regularnie, żeby nie pleśniały. Od kwiatu do gotowej wanilii upływają prawie dwa lata, każdy strączek przechodzi co najmniej dziesięć razy przez ludzkie ręce, bo nikt jeszcze nie wymyślił, jak zmechanizować produkcję. Dojrzała laska wanilii z Reunion jest lśniąco brązowa, tłusta i miękka do tego stopnia, że można ją sobie owinąć wokół palca. Pachnie po prostu wanilią, a nie syntetyczną waniliną z naszego taniego cukru waniliowego. I - co najważniejsze dla producentów - kosztuje jakieś 2 Euro. Zarówno w technice uprawy, jak i w cenie niewiele się zmieniło od czasów Edmonda.
No właśnie, Edmond, co się z nim potem stało? Miał swoje pięć minut chwały, kiedy to plantatorzy z całej Reunion przysyłali po niego swoje najpiękniejsze powozy, żeby tylko zgodził się uczyć ich ''swatki'' jak te pręciki do słupków przykładać. Jak na ironię dobra passa się skończyła w momencie obalenia niewolnictwa. W 1848 roku Edmond stał się człowiekiem wolnym i przybrał nazwisko Albus. Czyżby z nieustannej tęsknoty za chwilą, kiedy liczyła się z nim cała Reunion, kiedy mógł już prawie zupełnie poczuć się białym? Niestety wolność oznacza początkowo totalny brak środków do życia. Albus zatrudnia się więc jako kucharz w Saint Denis, a potem plącze się w jakąś nie do końca jasną historię kradzieży biżuterii. Koniec końców, skazują go na pięć lat ciężkich robót. Po odbyciu kary trochę uprawia ziemię, częściej jednak włóczy się po wyspie domagając się od plantatorów wanilii jakiejś zapłaty za swoje odkrycie, w końcu ktoś decyduje, żeby zamknąć go w szpitalu psychiatrycznym, w którym umrze w 1880 roku.
W stulecie śmierci w Sainte-Suzanne postawią mu pamiątkową tablicę. Nie tyle ku pamięci, co w ramach przeprosin... z resztą i tak już zupełnie niepotrzebnych.
Cóż za paradoks... nie jesteśmy nawykli do zmian. Często nawet tych pozytywnych...
OdpowiedzUsuńPoza tym, w sklepach chyba sprzedają cukier wanilinowy, a nie waniliowy? :P
Pięknie opowiedziane.
OdpowiedzUsuńMała Mi: pamiętam jakim zaskoczeniem były dla mnie francuskie waniliowe lody, które wcale nie były żółte, tylko białe z czarnymi kropeczkami. Poza tym prawdziwa wanilia ma inny smak, niż wanilina i przyznam, że na początku trudno mi się było przestawić. Teraz z kolei wszystkie produkty z waniliną pachną mi pracownią chemiczną.
OdpowiedzUsuńPikfe: dziękuję za regularne odwiedziny.
Pozdrawiam!
Piekna historia, az mam ochotę na wanilię, chociaż osobiscie wolę cynamon, ale niestety lodow cynamonowych chyba nie ma
OdpowiedzUsuńNiesamowita historia, ciekawa i fajnie napisana... Pierwszy raz pozdrawiam i zycze milego weekendu. M
OdpowiedzUsuńopisane jak w dobrej powieści, ale osobiście wolę opasłe tomiska, więc zrobiło mi się przykro, że już muszę pożegnać się z bohaterami ;)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam z WIELKĄ przyjemnością. Ciekawie napisane i zilustrowane świetnymi zdjęciami. Powiem szczerze, że ostatnie 2 godziny spędziłam czytając wszystkie posty wstecz. Będę tu często zaglądać, a teraz idę do kuchni wsadzić nos w moją wanilię z Reunion. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńzajmujące są te Twoje posty :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam,
Paula
Czekam ciągle na nowe.
OdpowiedzUsuńa gdzie nowe wpisy, hm? :-(
OdpowiedzUsuńCierpliwie czekam :) Pozdrowienia w Nowym Roku!
OdpowiedzUsuńWiem, wiem, to już ponad rok minął od ostatniego wpisu, ale ja ciągle mam nadzieję, że jeszcze zabierzesz Czytelników w podróż!
OdpowiedzUsuńZnalazłam Cię u Zielonych Butów... Dzięki Bogu, że Cię tam znalazłam. Będę odwiedzać! Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń