2 kwietnia 2007
O dziesiątej rano obserwatorium wulkanologiczne na Reunion stwierdza, że La Fournaise rozpoczęła erupcję. Nie ma paniki, La Fournaise wybucha średnio raz w roku i najczęściej cała lawa pozostaje wewnątrz krateru. Dopiero gdyby się z niego wydostała zaczynają się problemy: wiadomo, że będzie się zlewać po stoku Le Grand Brule na wschód, w stronę oceanu i że na swojej drodze napotka drogę krajową nr 2, która okrąża całą wyspę. Trzeba będzie ją zamknąć, ewakuować mieszkańców okolicznych miasteczek, żeby nie potruli się dwutlenkiem siarki, w oceanie ugotują się całe tony ryb, które potem przez wiele tygodni fale będą wyrzucać na plaże... Póki co, nie ma paniki, czujniczki na kraterze Dolomieu nie alarmują.
Koło jedenastej okazuje się jednak, że tym razem wulkan przechytrzył wulkanologów: na jego wschodnim zboczu powstał całkiem nowy krater, z którego lawa tryska w górę na 50 metrów, a potem spokojnie zlewa się w kierunku drogi krajowej. Dotrze do niej o 15:30 po pokonaniu 5 kilometrów. O 21 cały diabelski teatr zasnuwa gęsta mgła - lawa dotarła do oceanu tworząc kłęby ziejącej siarką pary.
Cała wyspa nie śpi i świętuje w rytm pomruków ognistego potwora. Na zablokowanej drodze krajowej nr 2 tworzą się gigantyczne korki, wszyscy chcą zobaczyć wnętrzności wyspy z bliska, ogrzać się w ich cieple. Reuniończycy, którzy nie stoją w korku, spieszą na górskie szczyty, wyruszają na nocne loty helikopterem, albo rejsy po oceanie. Wulkan obudził się w całej swojej potędze, śpiewa odwieczną pieśń życia, tańczy taniec ognia, trzeba go słuchać, kochać, oddać mu pokłon. Naprawdę nie ma się czego bać, to przecież NASZ wulkan, mówią.
1 maja 2007
Oficjalnie stwierdzono koniec największej erupcji, jaką mieszkańcy Reunion kiedykolwiek mieli możliwość oglądać. Bilans zysków i strat jest następujący: 120 milionów metrów sześciennych lawy powiększyło wyspę o ponad 30 hektarów. Stary krater Dolomieu zapadł się o 350 metrów i La Fournaise nie ma już 2525 metrów nad poziomem morza, tylko jakieś 2200. 1500 metrów drogi krajowej nr 2 zniknęło pod warstwą lawy o grubości 80 metrów - jak tylko lawa troszkę ostygnie trzeba będzie po raz kolejny jak najszybciej ją odbudować, bo mieszkańcom Saint Rose dwadzieścia kilometrów drogi do Saint Joseph nagle się wydłużyło o jakieś trzy godziny. Pojawiły się dwie nowe plaże z czarno-zielonego wulkanicznego piasku, za to niestety pod czarnymi skałami został pogrzebany Stary Port. Coś za coś.
30 listopada 2009
Na parkingu przy drodze krajowej nr 2 zatrzymuje się rozklekotany minibus. Wysiada z niego brzuchaty Reuniończyk w czarnym kapeluszu i dziesięciu ''bladeuszy'' uzbrojonych w aparaty fotograficzne, ochy i achy. Żółta tablica dobitnie zakazuje wstępu na pola lawy, ale przewodnik przecież jest stąd, to NASZ wulkan, mówi, nie ma się czego bać. No więc idą za nim, kilkadziesiąt metrów po pomarańczowym żużlu, żar sączy się nie tylko z nieba, ale przede wszystkim z niezabliźnionych jeszcze ran Wyspy, panie zakasują rękawy i podwijają nogawki spodni, panowie ściągają podkoszulki. W niektórych szczelinach można jeszcze dostrzec migoczące płomienie, powietrze pachnie piekłem. Nagle cała grupa zaczyna w popłochu biec w kierunku parkingu - panu w niebieskich szortach właśnie zaczęły się topić podeszwy tenisówek. Dwa i pół roku po wybuchu.
O dziesiątej rano obserwatorium wulkanologiczne na Reunion stwierdza, że La Fournaise rozpoczęła erupcję. Nie ma paniki, La Fournaise wybucha średnio raz w roku i najczęściej cała lawa pozostaje wewnątrz krateru. Dopiero gdyby się z niego wydostała zaczynają się problemy: wiadomo, że będzie się zlewać po stoku Le Grand Brule na wschód, w stronę oceanu i że na swojej drodze napotka drogę krajową nr 2, która okrąża całą wyspę. Trzeba będzie ją zamknąć, ewakuować mieszkańców okolicznych miasteczek, żeby nie potruli się dwutlenkiem siarki, w oceanie ugotują się całe tony ryb, które potem przez wiele tygodni fale będą wyrzucać na plaże... Póki co, nie ma paniki, czujniczki na kraterze Dolomieu nie alarmują.
Koło jedenastej okazuje się jednak, że tym razem wulkan przechytrzył wulkanologów: na jego wschodnim zboczu powstał całkiem nowy krater, z którego lawa tryska w górę na 50 metrów, a potem spokojnie zlewa się w kierunku drogi krajowej. Dotrze do niej o 15:30 po pokonaniu 5 kilometrów. O 21 cały diabelski teatr zasnuwa gęsta mgła - lawa dotarła do oceanu tworząc kłęby ziejącej siarką pary.
Cała wyspa nie śpi i świętuje w rytm pomruków ognistego potwora. Na zablokowanej drodze krajowej nr 2 tworzą się gigantyczne korki, wszyscy chcą zobaczyć wnętrzności wyspy z bliska, ogrzać się w ich cieple. Reuniończycy, którzy nie stoją w korku, spieszą na górskie szczyty, wyruszają na nocne loty helikopterem, albo rejsy po oceanie. Wulkan obudził się w całej swojej potędze, śpiewa odwieczną pieśń życia, tańczy taniec ognia, trzeba go słuchać, kochać, oddać mu pokłon. Naprawdę nie ma się czego bać, to przecież NASZ wulkan, mówią.
1 maja 2007
Oficjalnie stwierdzono koniec największej erupcji, jaką mieszkańcy Reunion kiedykolwiek mieli możliwość oglądać. Bilans zysków i strat jest następujący: 120 milionów metrów sześciennych lawy powiększyło wyspę o ponad 30 hektarów. Stary krater Dolomieu zapadł się o 350 metrów i La Fournaise nie ma już 2525 metrów nad poziomem morza, tylko jakieś 2200. 1500 metrów drogi krajowej nr 2 zniknęło pod warstwą lawy o grubości 80 metrów - jak tylko lawa troszkę ostygnie trzeba będzie po raz kolejny jak najszybciej ją odbudować, bo mieszkańcom Saint Rose dwadzieścia kilometrów drogi do Saint Joseph nagle się wydłużyło o jakieś trzy godziny. Pojawiły się dwie nowe plaże z czarno-zielonego wulkanicznego piasku, za to niestety pod czarnymi skałami został pogrzebany Stary Port. Coś za coś.
30 listopada 2009
Na parkingu przy drodze krajowej nr 2 zatrzymuje się rozklekotany minibus. Wysiada z niego brzuchaty Reuniończyk w czarnym kapeluszu i dziesięciu ''bladeuszy'' uzbrojonych w aparaty fotograficzne, ochy i achy. Żółta tablica dobitnie zakazuje wstępu na pola lawy, ale przewodnik przecież jest stąd, to NASZ wulkan, mówi, nie ma się czego bać. No więc idą za nim, kilkadziesiąt metrów po pomarańczowym żużlu, żar sączy się nie tylko z nieba, ale przede wszystkim z niezabliźnionych jeszcze ran Wyspy, panie zakasują rękawy i podwijają nogawki spodni, panowie ściągają podkoszulki. W niektórych szczelinach można jeszcze dostrzec migoczące płomienie, powietrze pachnie piekłem. Nagle cała grupa zaczyna w popłochu biec w kierunku parkingu - panu w niebieskich szortach właśnie zaczęły się topić podeszwy tenisówek. Dwa i pół roku po wybuchu.
Piękny Mordor ;-), zupełnie jak na Lanzarote!
OdpowiedzUsuń"Wnętrzności wyspy" - ładnie napisane. Wulkany mają moc hipnotycznego przyciągania, niczym świeca przywołuje ćmę. Pamiętam jak byłem z synkiem na Wezuwiuszu. Oglądamy, robimy zwyczajowe fotki i wtem Mały zobaczył delikatny dymek wydobywający się z krateru. Oczywiście wytłumaczyłem mu, że tak musi być i to jest normalne, ale o fotkach zapomnieliśmy natychmiast i momentalnie znaleźliśmy się w busiku zwożącym turystów.
OdpowiedzUsuńMalinconia: Nie znałam Lanzarote, ale po krótkiej wirtualnej podróży wpisuję tę wyspę na moją listę miejsc do odwiedzenia. Faktycznie Sauron musi mieć chyba kilka królestw...
OdpowiedzUsuńMargo: Nie ma się co śmiać, stopione tenisówki to traumatyczne przeżycie :)
Białe nad czerwonym: Osobiście znam tylko La Fournaise i to w okresie braku aktywności, ale muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem. Gdyby tylko dało się przewidzieć dokładnie datę następnego wybuchu, już miałabym zarezerwowany bilet na samolot.
Pozdrawiam całkiem już wiosennie!
ja się do Ciebie uśmiecham i dziękuję w jaki sposób pokazujesz mi świat! No! :)
OdpowiedzUsuń