niedziela, 17 lipca 2011

Konfitura z melona i moreli


W soboty w Peronne jest targ. Mieszają się kolory, akcenty, zapachy: kozie serki, kurczaki z rożna z dużą ilością curry, żywe ryby i owoce morza, pęczki świeżych ziół i od maja do września piramidy melonów. Niewątpliwie najlepsze są te z zieloną skórką haftowaną w białe wzorki, "Charenteis", czyli z regionu Charente, choć tak naprawdę uprawia się je na całym południu Francji. Im bardziej dojrzałe, tym skórka staje się bardziej żółta i po tym właśnie można je odróżnić od tanich marokańskich podróbek, które zawsze są zielone. Aby wybrać ten najbardziej dojrzały najlepiej sprawdzić, czy wokół ogonka pojawiają się malutkie pęknięcia, choć dojrzały Charentais tak mocno pachnie, że w zasadzie nie ma się wątpliwości.

Można go pokroić w półksiężyce i zjeść na entree z parmeńską szynką albo przeciąć na pół i wydrążony środek napełnić ciemnym porto. Albo specjalną łyżeczką z soczystego miąższu powycinać kulki, dodać pokrojoną miętę, odrobinę słodkiego białego wina, schłodzić i podawać na deser. Można też z melona zrobić konfiturę.

Konfitura z melona i moreli

500 g moreli zważonych po wypestkowaniu
500 g miąższu melona
1 kg cukru żelującego 1:1
30 ml Cointreau lub innego likieru pomarańczowego

Umyte i wypestkowane morele oraz miąższ melona pokroić w drobną kostkę. Pokrojone owoce wymieszać z cukrem żelującym i doprowadzić do wrzenia. Gotować na dużym ogniu 3 minuty (konfitura powinna mocno bulgotać), na koniec doprawić likierem. Wyparzone słoiki napłniać gorącą konfiturą, natychmiast zamknąć i postawić na pół godziny do góry dnem.

Przepis inspirowany książką "Najlepsze dżemy i galaretki", wydawnictwo Naumann &Verlagsgesellschaft.

środa, 13 lipca 2011

Mont Saint Michel: Pod prąd


Po stromych schodach prowadzących do opactwa znajdującego się na szczycie 80 metrowego wzgórza przechodzą rocznie 4 miliony stóp. Od świtu do zmierzchu ludzka rzeka przepływa przez wszystkie uliczki maleńkiego miasteczka, wypełnia doszczętnie najmniejsze zakamarki, czasem występuje z brzegów zalewając sklepiki z pamiątkami i restauracyjki, z których każda zarzeka się, że to właśnie ona serwuje ten jedyny i najprawdziwszy omlet pokojówki Viollet-le-Duc, niejakiej Anette Poulard.

Około dwudziestej olbrzymi parking pustoszeje, odjeżdżają autobusy, uliczki nabierają powietrza. To właśnie wtedy najlepiej wyruszyć na spotkanie z kamiennym kolosem, pod prąd. W żółtym świetle latarenek uliczki wydają się jeszcze bardziej strome, mury opactwa wzbijają się w ciemność, błyszczą kocie oczy.


Garbaty właściciel maleńkiego hoteliku otwiera przed nami stare drewniane drzwi pokoju numer 14. Przeprasza, że nie ma luksusów, ale za to jest widok na Ocean, no i noc kosztuje mniej, niż na lądzie.

Rano obudzi nas złowieszczy szum galopującego przypływu. Trzeba się spieszyć, niedługo ludzie w klapkach uzbrojeni w aparaty fotograficzne znowu odbiorą nam Wzgórze.




poniedziałek, 11 lipca 2011

Paryż: Wieża


14 lutego 1887 roku Le Temps opublikował list otwarty francuskich artystów przeciwko konstrukcji Wieży tysiąca stóp nazywanej przez nich pogardliwie od nazwiska konstruktora Wieżą Pana Eiffla. Pięćdziesięciu pisarzy, malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów i architektów, a wśród nich sam Guy de Maupassant, podpisało się pod tym zdumiewającym dziś tekstem.

Jako pasjonaci nieskażonego piękna Paryża protestujemy z całych naszych sił, z całego naszego oburzenia, w imię zapomnianego francuskiego smaku, w imię sztuki i zagrożonej historii Francji, przeciwko wzniesieniu w samym sercu naszej stolicy bezużtecznej i monstrualnej wieży Eiffla, którą opinia publiczna, zazwyczaj niepozbawiona zdrowego rozsądku i ducha sprawiedliwości, zdążyła już ochrzcić Wieżą Babel.

Bez popadania w szowinizm, mamy prawo głosić wszem i wobec, że Paryż jest miastem bezkonkurencyjnym na całym świecie. Ponad jego ulicami, szerokimi bulwarami, wzdłuż jego godnych podziwu nabrzeży wznoszą się najszlachetniejsze budowle, jakie ludzki geniusz potrafił stworzyć. Włochy, Niemcy Flandria, słusznie tak dumne ze swojego dziedzictwa artystycznego, nie posiadają niczego, co mogłoby się równać z naszym i we wszystkich zakątkach wszechświata Paryż wzbudza ciekawość i podziw.

Sprofanujemy to wszystko? Czy Paryż zwiąże się z kaprysami i kupiecką wyobraźnią konstruktora maszyn aby oszpecić się beznadziejnie i utracić swój honor?
Wieża Eiffla, której nawet komercyjna Ameryka by nie chciała, to bez wątpienia hańba dla Paryża. Wszyscy to czują, wszyscy to mówią, wszyscy są tym głęboko dotknięci, my jesteśmy jedynie słabym echem powszechnej opinii, słusznie zaalarmowanej. W końcu kiedy obcokrajowcy przybędą zwiedzać naszą Wystawę, wykrzykną zdumieni: Co? To tą okropność Francuzi nam pokazują aby zobrazować ich słynny gust? Będą mieli rację śmiejąc się z nas, ponieważ Paryż najpiękniejszego gotyku, Paryż Jeana Goujon, Germaina Pilona, Pugeta, Rude'a, Barye'a stanie się Paryżem Pana Eiffla.
Aby zdać sobie sprawę z tego, co próbujemy przekazać, wystarczy wyobrazić sobie przez chwilę zawrotnie cudaczną wieżę dominującą nad Paryżem niczym czarny gigantyczny komin fabryczny przytłaczający swoim barbarzyńskim ciężarem Notre Dame, Sainte Chapelle, wieżę Saint Jacques, Louvre, kopułę Inwalidów, łuk triumfalny, wszystkie nasze zabytki poniżone i wszyscy nasi architekci umniejszeni znikną w tym zdumiewającym śnie. Przez dwadzieścia lat będziemy widzieć niczym czarną rozlewającą się plamę atramentu bezczelny cień kolumny ze ześrubowanej blachy.
Kiedy okazało się, że nie tylko projekt konstrukcji barbarzyńskiej wieży został zralizowany, że nie tylko stała się ona sensacją Wystawy Światowej, ale że w dodatku nikt nie ma zamiaru jej zdemontować, Guy de Maupassant stał się jednym ze stałych bywalców restauracji, która znajduje się na jej pierwszym piętrze. Kiedy pytano go, czy zmienił zdanie na temat walorów artystycznych wieży, z nonszalancją odpowiadał: To jest po prostu jedyne miejsce, z którego jej nie widzę.

niedziela, 10 lipca 2011

Mont Saint Michel


Kiedy dojeżdżamy do wyrastającego ze skalnej wyspy opactwa Saint Michel od strony Avranches, tylko z mapy wynika, że zbliżamy się do Oceanu. Wybrzeże jest w tym miejscu zupełnie płaskie, w czasie odpływu woda odsłania czasem nawet 15 kilometrów ruchomych piasków. Kiedy powraca, jak mówią miejscowi, fale są szybkie niczym galopujące rumaki, więc nie zapuszczajcie się za daleko, bo wielu topielców Ocean już tutaj wypluł na brzeg.

Czarnogłowe owce w zamyśleniu przeżuwają słoną trawę rosnącą na zalewanych przez przypływy łąkach. Nie wiedzą jeszcze, że ich krótkie życie zakończy się lapidarnym epitafium w menu ekskluzywnej restauracji: Udziec barani ze słonych łąk Saint Michel. Przyglądają się przejeżdżającym samochodom, pozują do zdjęć, pobekują niemrawo.

Ruchome piaski i galopujące wody przypływu wejdą nam w obiektyw już niebawem. Tymczasem kolczasta bryła gotyckiego opactwa ciągle jeszcze wydaje się być zrośnięta z lądem, nieruchoma, zaczepiona o chmury.

czwartek, 7 lipca 2011

Konfitura truskawkowa z białą czekoladą


Skoro już jesteśmy przy konfiturach, to na zakończenie sezonu truskawkowego jeszcze jeden przepis. Tradycyjna konfitura tuskawkowa odmieniona nie do poznania towarzystwem białej czekolady. Mmmmmmmm!

Konfitura truskawkowa z białą czekoladą

1,5 kg truskawek
sok z 1/2 cytryny
1 kg cukru żelującego 2:1
400 g białej czekolady, najlepsza pod słońcem jest biała Nestle Dessert, ale inna pewno też może być

Truskawki umyć, wysuszyć, przekroić na pół. W dużym garnku wymieszać z sokiem cytrynowym i cukrem (UWAGA: garnek naprawdę musi być duży, bo konfitura gotując się potraja swoją objętość). Przykryć i odstawić na 2 godziny, żeby puściły sok. Białą czekoladę pokroić na kawałki wielkości mniej więcej 1/4 kostki.

Truskawki doprowadzić do wrzenia i mieszając gotować intensywnie przez 4 minuty. Powinny bulgotać. Zebrać powstałą pianę łyżką cedzakową, dodać białą czekoladę i delikatnie wymieszać. Gorącą konfiturą wypełniać wyparzone słoiki, natychmiast je zakręcić i postawić na pół godziny do góry dnem.

Jeść z umiarkowaniem, bo jak wiadomo, truskawkowa konfitura najlepiej smakuje w mroźne, styczniowe poranki.


Przepis inspirowany książką "Najlepsze dżemy i galaretki", autor anonimowy, wydawnictwo Naumann &Verlagsgesellschaft.



środa, 6 lipca 2011

Konfitura malinowa z rozmarynem


Francuski dzień bez śniadania jest jak Paryż bez wieży Eiffla, sery bez wina, albo 14 lipca bez sztucznych ogni. Choć nie jest zbyt obfite i zawsze na słodko, pozwala przez cały dzień zachować lekki posmak beztroskiej przyjemności. Pachnąca kawa albo herbata w wielkiej filiżance z uszkiem albo jeszcze lepiej w miseczce, bo Francuzi przy śniadaniu zapominają cały savoir vivre i maczają pieczywo. I co to za pieczywo! Cieplutka bagietka z pobliskiej piekarni z chrupiącą skórką i wilgotną ośródką, puchaty chleb, czasem nawet maślane croissanty, ale tylko czasem, bo śniadanie im prostsze, tym lepsze. Nie potrzeba talerzyka, okruszki wytrzepie się przez okno dla gołębi. Do pieczywa prawdziwe masło, najlepiej lekko słone. No i koniecznie królowa śniadaniowego stołu: konfitura. Jaka ma być ta konfitura? Przede wszystkim domowej roboty i słodka, bardzo słodka. W standardowym francuskim przepisie na konfiturę jest tyle samo cukru, co owoców. Gotowana w miedzianym płytkim kociołku i zamknięta w słoiki z kraciastą pokrywką ma zawsze pachnieć latem.

Konfitura malinowa z rozmarynem

1 kg malin
1 łyżeczka suszonego rozmarynu, albo jeszcze lepiej gałązka świeżego
sok z 1 cytryny
1 kg cukru żelującego 1:1

Maliny rozgotować z łyżką wody, rozmaryn rozetrzeć w moździerzu. Do gotujących się malin dodać pozostałe składniki, doprowadzić do wrzenia mieszając i gotować jeszcze 4 minuty. Zdjąć z kuchenki, łyżką cedzakową zebrać powstałą pianę. Wyparzone słoiki napełniać konfiturą, natychmiast zamknąć i postawić na pół godziny do góry dnem.

W filiżance widać dno, masło powoli zaczyna się topić w promieniach porannego słońca, łyżeczka z konfitury oblizana do ostatniej malinowej pesteczki. Czas ruszyć w drogę, dzień na pewno będzie dobry.

Przepis inspirowany książką "Najlepsze dżemy i galaretki", autor anonimowy, wydawnictwo Naumann &Verlagsgesellschaft.

niedziela, 3 lipca 2011

Tincourt Boucly: Drzewo


W kącie pastwiska, które z uporem próbujemy przekształcić w coś przypominającego ogród, rośnie sobie drzewo. Smukłe, rachityczne, zimowe wiatry łamią mu wątłe gałązki. Brodząc jesienią po kostki w złotych czterokątnych liściach zastanawiałam się, że jakiś taki dziwny ten klon. Z resztą Poprzedni Właściciel ogrodu też był dziwny. Nie wiem, czy tak zgorzkniał na starość, czy po prostu od zawsze miał niełatwy charakter. Lepiej było nie wchodzić mu w drogę, grzecznie kiwać głową na "bonjour", gdy za bardzo wychylił się zza firanki, parkować samochód dokładnie prostopadle do muru, żeby już tylko nie dolewać oliwy do ognia. W starym ceglanym domu mieszkał ze swoją drugą żoną, której był trzecim mężem, dzieci nie odwiedzały go prawie nigdy, jakoś nie mogły mu wybaczyć, że nie przyszedł na ślub swojej najstarszej córki. Czasem wygrażał nam zza firanki, gdy zbyt mocno wciskaliśmy pedał gazu na podwórku. Rasista jakich mało, raz o mało co nie pobił czarnoskórego listonosza, kiedy ten przez pomyłkę wrzucił do jego skrzynki list zaadresowany do nas. Wczesnym popołudniem zamykał okiennice, a w oknach, które ich nie miały, powstawiał grube kraty. Z zasady nie wychodził z domu, ale zdarzało się, że wybierał się na spacer i wracał karetką. Znowu mu się to cholerne biodro posypało, trzeba by zmienić protezę, ale on w ogóle nie chce słyszeć o następnej operacji tylko ciągle robi jakieś awantury - tłumaczyła żona nerwowo pocierając dłonie. Któregoś dnia zapukała do nas i oznajmiła patetycznie: Mam już tego dość! Odchodzę! Zatrzasnęła bagażnik swojego Clio pełen niedomykających się walizek i odjechała z piskiem opon. Wróciła po trzech dniach.

Drzewo zaskoczyło nas w pierwsze letnie dni tego roku. Zakwitło z całego serca, jakby naprawdę słyszało tą naszą zimową rozmowę, że może by go tak wyciąć, bo i cienia dużo robi, i gałęzie ma połamane, i liście trzeba grabić... Na początku czerwca otworzły się do słońca wielkie żółto-pomarańczowe kielichy.



Poprzedni Właściciel zmarł jesienią po miesięcznym pobycie w domu starców. Na pogrzebie oprócz nas i czarnoskórego (!!!) księdza było może ze dwadzieścia osób, nikt nie płakał. Żona wystawiła dom na sprzedaż, mówiła, że źle jej się kojarzy. Zupełnie o tym nie wiedząc, razem z domem kupiliśmy siedemdziesięcioletni okaz tulipanowca amerykańskiego. Niech kwitnie ku pamięci Poprzedzniego Właściciela, który przecież musiał mieć jakieś ludzkie uczucia, żeby TAKIE drzewo posadzić.