niedziela, 3 lipca 2011

Tincourt Boucly: Drzewo


W kącie pastwiska, które z uporem próbujemy przekształcić w coś przypominającego ogród, rośnie sobie drzewo. Smukłe, rachityczne, zimowe wiatry łamią mu wątłe gałązki. Brodząc jesienią po kostki w złotych czterokątnych liściach zastanawiałam się, że jakiś taki dziwny ten klon. Z resztą Poprzedni Właściciel ogrodu też był dziwny. Nie wiem, czy tak zgorzkniał na starość, czy po prostu od zawsze miał niełatwy charakter. Lepiej było nie wchodzić mu w drogę, grzecznie kiwać głową na "bonjour", gdy za bardzo wychylił się zza firanki, parkować samochód dokładnie prostopadle do muru, żeby już tylko nie dolewać oliwy do ognia. W starym ceglanym domu mieszkał ze swoją drugą żoną, której był trzecim mężem, dzieci nie odwiedzały go prawie nigdy, jakoś nie mogły mu wybaczyć, że nie przyszedł na ślub swojej najstarszej córki. Czasem wygrażał nam zza firanki, gdy zbyt mocno wciskaliśmy pedał gazu na podwórku. Rasista jakich mało, raz o mało co nie pobił czarnoskórego listonosza, kiedy ten przez pomyłkę wrzucił do jego skrzynki list zaadresowany do nas. Wczesnym popołudniem zamykał okiennice, a w oknach, które ich nie miały, powstawiał grube kraty. Z zasady nie wychodził z domu, ale zdarzało się, że wybierał się na spacer i wracał karetką. Znowu mu się to cholerne biodro posypało, trzeba by zmienić protezę, ale on w ogóle nie chce słyszeć o następnej operacji tylko ciągle robi jakieś awantury - tłumaczyła żona nerwowo pocierając dłonie. Któregoś dnia zapukała do nas i oznajmiła patetycznie: Mam już tego dość! Odchodzę! Zatrzasnęła bagażnik swojego Clio pełen niedomykających się walizek i odjechała z piskiem opon. Wróciła po trzech dniach.

Drzewo zaskoczyło nas w pierwsze letnie dni tego roku. Zakwitło z całego serca, jakby naprawdę słyszało tą naszą zimową rozmowę, że może by go tak wyciąć, bo i cienia dużo robi, i gałęzie ma połamane, i liście trzeba grabić... Na początku czerwca otworzły się do słońca wielkie żółto-pomarańczowe kielichy.



Poprzedni Właściciel zmarł jesienią po miesięcznym pobycie w domu starców. Na pogrzebie oprócz nas i czarnoskórego (!!!) księdza było może ze dwadzieścia osób, nikt nie płakał. Żona wystawiła dom na sprzedaż, mówiła, że źle jej się kojarzy. Zupełnie o tym nie wiedząc, razem z domem kupiliśmy siedemdziesięcioletni okaz tulipanowca amerykańskiego. Niech kwitnie ku pamięci Poprzedzniego Właściciela, który przecież musiał mieć jakieś ludzkie uczucia, żeby TAKIE drzewo posadzić.




4 komentarze :

  1. Jaki śliczny :)
    Dziękuję za wpis - dojrzały i mądry.. Czasem ścieżki życiowe plączą się ludziom bardzo..

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękne drzewo.
    Niech długie lata łączy Niebo z Ziemią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Anex, masz rację, ścieżki ludzkie są poplątane jak gałęzie tulipanowca. Myślenie czarno-białe jest zbyt proste a wydawanie sądów i wyroków tak kuszące. Życie uczy pokory, otwiera oczy.

    Pikfe, mam nadzieję, że nam go mrozy całkiem nie wykończą. Aktualnie obserwuję, jak się mu zawiązują owoce, takie sterczące szyszki, już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć nasionka :) Cieszę się tym drzewem jak dziecko.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń