czwartek, 3 marca 2016

Martynika: Deszcz.


Cała paleta szarości, śnieg z deszczem, zimowe choroby... Nagle, niczym niezawodne lekarstwo, pojawia się to wspomnienie, a jest ono jak muzyka, która sama nuci się bezgłośnie, jak rozmowy powracające echem, jak te twarze, które tak dobrze przywołać w myślach, jak wszystkie sekretne miejsca w sercu, w których zawsze można się schronić. I znów zupełnie nie wiem, czy z nieba spada na mnie deszcz, który jest jak światło, czy to światło, które jest jak deszcz.

To był jeden z tych lokali bez szyldu, które w martynikańskich miasteczkach kryją się za każdym rogiem i które nie tyle sprzedają jakieś usługi, co po prostu są miejscami, w których toczy się życie. Mają one w sobie równie wiele z kawiarni czy restauracji (wędzony kurczak i potrawka z ośmiornicy), z portowej tawerny, w której rozbawieni rumem rybacy grają w domino ustalając półszeptem termin najbliższej nielegalnej walki kogutów, co ze średniowiecznego sklepiku, w którym można kupić wszystko - wiadro, śrubki i ryż, ale też ziołowe mieszanki odstraszające duchy i przywołujące miłość. Tak więc w ten sobotni poranek siedzimy w Anses d'Arlet przy klejącym się plastikowym stoliku ustawionym wprost na chodniku, poprzedni klienci chyba rozlali colę, ale kto by się tu przejmował takimi detalami, w tym palącym słońcu i tak już wyschła. Dopijając drugą kawę w towarzystwie uśmiechniętej Kreolki z wielkim dekoltem - patrzy na nas z łuszczącego się ściennego malowidła, które sprawia wrażenie namalowanego farbkami plakatowymi przez jakieś nieszczególnie uzdolnione dziecko - przyglądamy się, jak wracający z połowu rybacy wciągają na piasek odrapane łodzie, jak na ramionach wynoszą z nich olbrzymie sine cielska mieczników, spokojnym i wprawnym ruchem rozcinają im brzuchy i wyrzucają do wody splątane wnętrzności. 

Wtedy właśnie, zupełnie nie wiadomo skąd, bo słońce świeci wciąż tym samym blaskiem, zaczynają na nas spadać pierwsze olbrzymie krople. Dzwonią o filiżanki, o blaszane dachy, stukają o odwrócone kadłuby łodzi, najpierw cichutko, ale po chwili ma się wrażenie, że na świat sypią się z nieba sznury ciężkich kryształów, jak te w żyrandolach lewitujących pod sklepieniami tutejszych kościołów. Ten potop światła jest czymś tak niesamowitym, że wychodzimy na ulicę, próbujemy łapać go w dłonie, wystawiamy twarze na jego ciepły dotyk, pozwalamy się przemoczyć głębiej, niż skóra i jest to jakiś rodzaj mistycznego doznania, chwila łaski, pierwotnej radości. Cały brud i brzydota wśród tej ulewy drogocennych kamieni zmieniają się na naszych oczach w najczystsze złoto.

Kiedy jest już po wszystkim, brzuchaty właściciel lokalu w końcu zbiera się na odwagę, by przypomnieć nam, że rachunek nie zapłacony. Gdy zostawiam mu na ladzie napiwek, uśmiechają się do mnie przez ramię dwaj rybacy dźwigający do kuchni w koszu z liści bananowca poćwiartowanego miecznika. Deszcz zmył z ich dłoni ostatnie ślady krwi.


9.

5 komentarzy :