czwartek, 1 grudnia 2016

Martynika: Głowa jeżowca





Połów białych jeżowców jest dozwolony na Martynice przez 5 dni w roku i jest to prawdziwe święto. Budzą się wszystkie portowe wioski, każda choćby najbardziej zbutwiała łódka ma prawo do wodowania, warczą silniki, dzwonią metalowe kosze, trzeba się spieszyć. 

Przedziwne zwierzę, kolczasta, lekko spłaszczona kulka wielkości jabłka, powolutku przemieszcza się po morskim dnie poruszając białymi igłami. Wolno je łowić wyłącznie gołymi rękami i na wstrzymanym oddechu, od 6 rano do południa. Niewtajemniczeni orientują się, że zaczął się sezon na jeżowce, gdy nagle wszędzie roi się od policyjnych helikopterów: zaglądają z góry do kolorowych łódek w poszukiwaniu zabronionego sprzętu do nurkowania. Mandaty liczą się w tysiącach euro.




Gdy w poniedziałkowe południe jemy kanapki na plaży w Tartane, łodzie właśnie wracają z połowu. Młodzi chłopcy wyskakują z nich w biegu, prężą się czarne ramiona pod ciężarem pękatych koszy, z których wysypują się na brzeg całe góry białych jeżowców. Kobiety nie próżnowały, wzdłuż plaży płoną ogniska pod zaimprowizowanymi z falistej blachy paleniskami, już za chwilę będzie się piekł karaibski kawior. Tak właśnie miejscowi nazywają to wykwintne danie: "kawior Karaibów", ale do kawioru równie mu daleko, co rosyjskim jesiotrom do martynikańskich jeżowców... choć może faktycznie jest w tej analogii odrobina prawdy: jedyną jadalną częścią jeżowców jest znajdująca się na samym spodzie muszli ikra, której cena wynosi aktualnie około 100 euro za kilogram. 

Z każdą wciąganą na brzeg łodzią rosną jeżowcowe góry, wokół nich zasiadają całe rodziny: seniorzy w kapeluszach z bananowych liści, nastolatki z nieprawdopodobnymi fryzurami, dzieci w szkolnych mundurkach, co wróciły do domu na obiad, uśmiecha się do nas dziewczyna w różowej sukience z kilkumiesięcznym niemowlęciem przyssanym do piersi. Tak jak wszyscy inni stuka łyżką w kruchą muszlę jeżowca, wydłubuje do wielkiego wiadra czarną galaretę, a następnie delikatnie wkłada do gęsto plecionego wiklinowego koszyka żółtą ikrę, największy skarb. W jednym jeżowcu jest tego tyle, co w łyżeczce do kawy. Gdy już trochę się tej ikry nazbiera, kobiece palce zręcznie faszerują nią puste muszle jeżowców i stawiają na ogniu. Martynikańska gościnność to nie mit, ten chłopak, co przed chwilą przywiązał łódkę do przybrzeżnej palmy, przyniesie nam jednego jeżowca na spróbowanie. Smakuje jak jakieś wędzone rybie podroby, nie damy się skusić na zakup całego. Dzieci sprzedadzą je później przejezdnym na poboczu, zawinięte szczelnie w aluminiową folię, żeby nie raniły palców. Zanim deszcz rozmyje wypisane flamastrem litery, na tekturowych tablicach będzie można przeczytać: "Głowa jeżowca".




Brak komentarzy :

Prześlij komentarz