Kolejny miętowy cukierek (bez cukru oczywiście), warkot silników świdruje w bolących uszach, na lśniącej tafli oceanu coraz wyraźniej widać zmarszczki fal. Już jest pod nami, mieni się zieloną draperią porośniętych dżunglą wzgórz, można dostrzec przytulone do zboczy domki z różowymi dachami, przecinki palm, pojedyncze łódki.
Ląduję na Martynice niezliczoną ilość razy w bezbarwne jesienne wieczory, gdy nawet ogień w kominku jest bezradny wobec chłodu, co mrozi człowieka od środka. Samolot przefruwa całą wyspę, łagodnie kreśli krąg nad zatoką Trois Ilets, po prawej wulkan uczepiony chmur, po lewej żelazna wieża katedry, cień skrzydeł kładzie się na turkusowej wodzie.
I gdy w końcu po 10 godzinach lotu koła samolotu podskakują na płycie lotniska w Fort de France, nagle okazuje się, że potrzeba jeszcze dużo, bardzo dużo czasu, by wylądować. By przekonać samą siebie, że to naprawdę teraz.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz