czwartek, 29 stycznia 2009

Fontenay


W dwunastym wieku musiały się zdarzać takie zimne poranki, jak dzisiejszy.

Dla mnicha z Fontenay dzień zaczynał się o północy modlitwami matines, po których następowało nabożeństwo prime, czasami trwające aż do świtu i zakończone śpiewanymi laudes. Zanim XIV wiek rozpowszechnił woskowe świece, wszystkie nocne modły odbywały się w całkowitej ciemności, co wyjaśnia dlaczego do sypialni mnichów wchodzi się po stromych schodkach prosto z kościoła. Sypialnia, dużo powiedziane: wielka kamienna hala z drewnianym stropem w kołyskę, na kamiennej posadzce jeden koło drugiego równo ułożone sienniki, gwiżdże przeciąg, skrzypią belki. Zakonnicy śpią bez poduszki, w ubraniu, przykrywają się płaszczem.

Gdy już ostatnia nuta laudes odbiła się od wszyskich kolumn i zamarła pod półokrągłym sklepieniem, można jeszcze na chwilkę wrócić na posłanie, zdrzemnąć się w oczekiwaniu na pobudkę o szóstej. W ogrodzie jest źródełko, w którym zmywa się z oczu sen, pod warunkiem, że nie jest skute lodem. Potem jest msza.

Po mszy zgromadzenie w kapitularzu: przeor przydziela pracę na dany dzień: ty będziesz dziś pracować w kuźni, ty do kuchni, ty pozamiatasz krużganki, ty naprawisz dach w refektarzu, ty napalisz w piecu przy skryptorium, żeby atrament nie zamarzał, a ty dokończysz wreszcie przepisywać te godzinki dla księcia, bo się w końcu zdenerwuje i nam podatki nałoży. Wbrew pozorom praca skryby to najcięższa z nich wszystkich: godziny ślęczenia w mimo wszystko zimnym skryptorium, ze zgiętymi plecami, nad kartami, na których już niewiele widać, w słabym świetle, z gęsim piórem, które ledwo trzyma się w zgrabiałych palcach, godziny mozolnego skupienia ze świadomością, że każdy błąd jest jak wyrok: trzeba będzie zacząć od nowa.

Na szczęście do dziewiątej jest czas wolny. Choć w zasadzie nie tak zupełnie wolny, bo wolność jest matką wszelkich pokus: jest to czas przeznaczony na lekturę. ''Wolny'', ponieważ można dowolnie wybrać spośród stojących w bibilotece ksiąg i zdecydować, czy będzie się czytać siedząc na kamiennych ławach, czy spacerując w niekończącym się kwadracie krużganków. O dziewiątej kolejne nabożeństwo: tierce. Dopiero po nim trzeba się wziąć porządnie do roboty.

W samo południe mnisi wracają do kościoła na sexte, a potem zasiadają na drewnianych długich ławach przy stole w refektarzu. Jedzą jeden posiłek dziennie, głównie gotowane warzywa, chleb i owoce. Mięso jest raz w tygodniu: najczęściej drób prosto z klasztornego kurnika, czasami jakiś zając, czasami dzik. Obiad przebiega w całkowitej ciszy, słychać tylko monotonny głos jednego z zakonników czytającego na głos Pismo Święte i stukanie drewnianych łyżek w glinianych miskach. Po obiedzie jest czas na sjestę, aż do trzeciej po południu.

O trzeciej kościelny dzwon rozbrzmiewa już po raz piąty, zwołuje mnichów do kościoła na none. Potem znowu praca, aż do nieszporów o szóstej, potem jeszcze przez zmierzchem complies i w końcu można się położyć spać.

Im dłużej patrzę przez okno sypialni na krużganki i im mocniej wciskam w kieszenie zmarznięte dłonie, tym bardziej jestem przekonana, że w dwunastym wieku musiały się zdarzać takie zimne styczniowe poranki, jak dzisiejszy. Mnisi wstawali powoli ze swoich posłań, zakładali płaszcze, przecierali rękawem malutkie szybki, żeby zobaczyć, czy spadł śnieg, a potem z dumnym spokojem zwycięzców wkraczali w kolejny dzień zmagań z samym sobą.

2 komentarze :