Nie da się tu trafić przez przypadek. Gdybym rok temu w samolocie nie spotkała tego Benedyktyna, co wyruszył z misją podreperowania finansów martynikańskiej wspólnoty, w ogóle nie wiedzielibyśmy, że na wzgórzu nad Fort de France gnieździ się solesmeńskie opactwo. Kościół z kanciastego betonu, kilka budynków mieszkalnych, mnóstwo kwiatów, między drzewami da się dostrzec ocean, choć powietrze jest tu już wilgotne i zielone dżunglą.
Nieszpory zaczynają się o 17:15, mnichów jest ośmiu, zaśpiewają po łacinie. Gregoriańskie chorały nawet na tym końcu świata brzmią tak bardzo znajomo, świetliste melodie tutaj też mają moc łączenia nieba z ziemią.
Rorate caeli desuper et nubes pluant justum.
Ne irascaris, Domine, ne ultra memineris iniquitatis.
W miarę jak zapada zmierzch, przez otwarte na oścież drzwi i okna kościoła tropikalna noc dołącza się do śpiewu smyczkami świerszczy, chórem świszczących żab i całą orkiestrą niezidentyfikowanych stworzeń, które tworzą charakterystyczny nocny gwar Martyniki. Kiedy zamilkną Benedyktyni, monodie dalej będą się śpiewać, aż do świtu.
Gdy wychodzimy z kościoła jest już zupełnie ciemno. Spada na nas ożywczy ciepły deszcz, pieszczota niebios.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz