wtorek, 3 listopada 2015

Arles: Vincent i Paul


Nie ma już Żółtego Domu, choć w zasadzie mógłby być wszędzie, każdej nocy Arles jest szafirowo-złote, jak na jego płótnach. Na parterze kuchnia i atelier, na piętrze dwie malutkie sypialnie z zielonymi okiennicami: jedna Vincenta, druga dla gościa. Zbyt mocno na niego czekał, zbyt wiele na nim ciążyło nadziei, żaden człowiek, choćby nawet postury Gauguin, nie był w stanie wypełnić tej otchłani samotności, nie mógł stać się tamą dla szaleństwa wzbierającego jak Rodan. Czekał na niego całe lato. Za pieniądze od Théo kupił łóżko dla przyjaciela, żeby jeszcze tylko starczyło na farby i na chleb, nic nie szkodzi, że będziemy żyć skromniej, niż mnisi, Sztuka nakarmi ciało i duszę, a Arles stanie się Pont-Aven południa. Świeżo pomalowane na żółto ściany, gościnny pokój niech będzie prawdziwie słoneczny, przytulny, jak kobiecy buduar, urządzony z miłością. 

Szyderczy śmiech Paula ranił uszy, jak ostrze brzytwy, nie lubię żółtego, wszystko u ciebie jest jak słoneczniki, ze spłowiałą od słońca czupryną sam jesteś już do słonecznika podobny. Przyjechał w końcu 23 października 1888 r., wysiadł z pociągu w drewnianych sabotach, zmęczony piętnastogodzinną podróżą z Bretanii z sześcioma przesiadkami, chory na jakieś tropikalne paskudztwo. Runął ciężko na zaścielone w żółtym pokoju nowe łóżko i od razu zasnął. Nawet nie podziękował. 

Wytrzymali ze sobą dziewięć tygodni. Tęsknota wygładza rysy, Paul na którego czekał, nagle tak bardzo cieleśnie okazał się być kimś innym. Trzeba przyznać, że wspierał i zachęcał, ale i tak zazwyczaj kończyło się na krytyce obrazów Vincenta, który wcale jej nie potrzebował, by czuć się ostatnim z ostatnich, zawsze i we wszystkim najgorszym. Błagalne starania o okruchy uznania, o dobre słowo, a w zamian tylko rosnące rozczarowanie. I znów samotność, ta najbardziej przerażająca, bo w obecności ukochanego człowieka. Słynna kłótnia ma miejsce na dzień przed Wigilią. Słowa Paula są tak bolesne, że już chyba lepiej by było nie mieć uszu. To lewe dostanie w prezencie filigranowa Rachel, która jako jedyna w całym Arles miała dla Vincenta odrobinę ludzkiego ciepła. Podobno to właśnie o nią się pokłócili, Paul sugerował, że jej usługi zbyt mocno nadwyrężają wspólny budżet, nawet kobiety nie potrafisz uwieść, jak chcesz, mogę cię nauczyć, powiedział. Błysnęła brzytwa, już nigdy więcej się nie zobaczyli.  

W maju na własną prośbę Vinicent został zamknięty w przytułku dla obłąkanych w pobliskim Saint Rémy de Provence, gdzie przez rok malował bez wytchnienia pejzaże pełne drzewek oliwnych przypominających wyciągnięte w agonii ku niebu palce starca. Decyzję o "samo-odejściu" podjął w Auvers sur Oise mając 37 lat. Dla Paula nie było innej drogi tylko droga do morza*, więc uciekał, byle dalej - a wiedzą emigranci, że od siebie uciec nie sposób - Tahiti, Markizy... Umierając na gangrenę wśród egzotycznych kwiatów malował bretańską wieś pokrytą śniegiem. I nawet na ten koniec świata zabrał ze sobą nasiona słoneczników, kwitły w tropikalnym ogrodzie tysiącami czarnych smutnych oczu.


*Zbigniew Herbert, Gauguin Koniec

V. Van Gogh, Lettres à son frère Théo
V. Forrester, Van Gogh ou l'enterrement dans les blés
E.H. Gombrich, Histoire de l'Art


5.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz