Siedząc wygodnie w ciepłym brzuchu olbrzymiego boeinga 747 mknącego ponad tysiąc kilometrów na godzinę nad świetlistą równiną chmur, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś była to podróż życia i nie wszyscy docierali do celu. Z Hawru pod płóciennymi żaglami wypływało się na ocean, by żeglując wciąż dalej i dalej na południe po pięciu miesiącach dotrzeć do przylądka Dobrej Nadziei. Potem jeszcze miesiąc drogi na Madagaskar i stamtąd tydzień na wschód. Wyspa witała marzycieli czarnymi nożami przybrzeżnych skał i jak wszystkie ziemie obiecane miała to do siebie, że trzeba było walczyć o każdy jej centymetr. Wrogowie to nie tubylcy, których nigdy tu nie było, tylko rozszalała natura, pożerająca wszystko roślinność, strumienie parzącej lawy, pojawiające się niespodziewanie rwące potoki, skaliste urwiska, dreszcze malarii i nieodparte pragnienie powrotu do świata, który jest zrozumiały i przewidywalny.
Dziś kapitan wita państwa serdecznie na pokładzie, za chwilę zaserwujemy ciepły posiłek, do wyboru lasagnes i pieczony kurczak, wyświetlimy także trzy filmy, w kieszeni fotela znajdą państwo słuchawki. Morskie burze łamiące maszty zostały dziesięć kilometrów pod nami, ikonka samolotu niestrudzenie przesuwa się po ekranie, właśnie niepostrzeżenie wpłynęliśmy na Morze Śródziemne.
Kiedy po jedenastu godzinach lotu postawiliśmy stopy na stałym lądzie, ciepłymi ramionami otoczyło nas pachnące kwiatami powietrze.
Jest koniec listopada, na Reunion właśnie zaczyna się lato .
Widać, że ze zwykłej podróży samolotem można zrobić trzymający w napięciu kawałek z cudną pointą. Jak zawsze czytałam z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńPikfe, bo ta podróż była niezwykła! Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńzazdroszczę ciepełka... teraz taki wyjazd...ech
OdpowiedzUsuńOj pięknie!!!Szczęściara:)
OdpowiedzUsuń