Słownik francusko-polski z pokorą przyznaje, że słowo giboulée nie ma w języku polskim odpowiednika i definiuje to zaskakujące zjawisko meteorologiczne jako gwałtowny krótkotrwały deszcz z gradem.
W praktyce wygląda to tak: na błękitnym pikardyjskim niebie gnane lekkim wietrzykiem pasą się białe obłoczki, słońce świeci w najlepsze, śpiewają zdziwione wiosną ptaki. Nagle nie wiadomo skąd wypełza wielka szara chmura, zrywa się wichura i zaczyna bębnić grad, jak sypiące się z rozerwanego brzucha pluszowego misia kawałki styropianu. Wszyscy uciekają w popłochu, parasole przewracają się na lewą stronę, rozmazują się makijaże, mokną nalakierowane loki i koki, woda chlupocze w nowiutkich szpileczkach, ślizgają się na lodowych kulkach samochody. Kataklizm trwa jakieś pięć minut, po czym jakby ktoś nagle przewrócił wstecz kartkę ilustrowanego przewodnika, wszystko wraca do poprzedniego obrazka: słonko, ptaszki i obłoczki. I tak aż do następnego giboulée... za piętnaście minut.
Bardzo ladny blog, pozdrawiam rowniez z Francji :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam :)
OdpowiedzUsuńMożesz obserwować tego bloga klikając na przycisk ''obserwuj'' po prawej stronie.