Notre Dame z Rouen jest najbardziej nieuchwytną z katedr.
W zasadzie to nawet nie jest ładna. Fasadzie brakuje wielu starotestamentowych proroków, a ci, którzy oparli się Rewolucji, dawno stracili ostrość rysów twarzy. Brak jej harmonii, budowa przeciągała się wiekami, a każdy z kolejnych anonimowych architektów bezkarnie dorzucał wieże, wieżyczki i kapliczki w swoim własnym, jedynym słusznym stylu. Pod koniec Drugiej Wojny Światowej uszkodziło ją siedem alianckich bomb - mówiono nawet o cudzie, gdy jedna z nich spadła w samym środku transeptu i nie wybuchła. Żeliwna iglica rdzewieje, kruszą się i czernieją średniowieczne arabeski. Wielkie czerwone wrota są na stałe zabarykadowane, a do wilgotnego i pachnącego pleśnią wnętrza wchodzi się przez malutkie, boczne drzwiczki.
Nie wiadomo, czy to efekt normandzkiego światła, czy też sama istota tej niepojętej budowli, która zdaje się żyć własnym kamiennym życiem, że nie można jej nigdy dwa razy zobaczyć takiej samej. Claude Monet malował ją ponad trzydzieści razy i za każdym razem pozowała mu inaczej: w porannym słońcu, w deszczu, w drżącym upale, w czerwieniach zachodu, jak rozkapryszona kobieta, której nie sposób zrozumieć.
Przysiadła nad Sekwaną, zapuściła srebrne korzenie i króluje niepodzielnie nad Rouen, codziennie inna.
Bonjour,
OdpowiedzUsuńj'ai découvert avec plaisir que vous vous étiez abonnée à mon blog le jour même où je l'ai lancé.
Votre blog est un bel hommage au nord de la France, que j'aime tant également.
Merci et à bientôt,
Cathy B