wtorek, 12 maja 2009

Stella: Polski zakalec


Walec pierwszej wojny światowej przetoczył się przez północną Francję miażdżąc wszystko, co napotkał na swojej drodze. Potrzeba było wielu rąk do odbudowy wiosek, kościołów, cukrowni i kopalni. A że Polakowi żadna praca nie straszna i wszędzie mu lepiej, niż w ojczyźnie, za którą później jednak nigdy nie przestaje tęsknić, kilkadziesiąt tysięcy polskich - głównie śląskich - rodzin spakowało do tobołków swoje skromne manatki i wyruszyło w podróż do francuskiej ziemi obiecanej.

W Lille, Amiens czy Arras nie tak trudno dziś spotkać Orzechowskich, Sokołów, Kapustów albo innych, niewymawialnych dla Francuzów, Szczypków i Szarnickich. Urodzeni we Francji, wychowani w domach, w których po polsku mówiła już tylko babcia, w odróżnieniu od niej samej są dziś dumni ze swoich słowiańskich korzeni. Często nie wiedzą o tym, że Kraków już nie jest stolicą, że nie jemy barszczu codziennie i że nie mamy jeszcze Euro.

Od czasu do czasu francuska polonia spotyka się na festynach i potańcówkach. Czasem przyjedzie sam święty Lech Wałęsa, czasem jakiś polski ksiądz odśpiewa Boże coś Polskę. W ostatnią sobotę w polonijnym centrum Stella Maris w nadmorskiej Stelli zorganizowano majówkę.

To taka stara polska tradycja, mieszkańcy wiosek wraz z orkiestrami dętymi wychodzą na łąki, jedzą drożdżowe placki, tańczą, piją żubrówkę. Czasem też oblewają młode panny wodą, bo podobno przynosi to szczęście - tłumaczy przez mikrofon pięćdziesięciolatek w góralskim kapeluszu perfekcym francuskim. Uśmiechnięci biesiadnicy biją brawo znad talerzy z choucroute nazwaną na okoliczność bigosem, powiewają biało czerwone proporczyki. Kapela w ludowych strojach krakowskich przyśpiewuje na podkładach z elektronicznego kibordu: Pod czerwoną, czerwoną jarzębiną, stałaś obok mnie e e... Potem będzie jeszcze Głęboka studzienka, głęboko kopana... i, o zgrozo, Majteczki w kropeczki o ho ho ho. Można ponucić pod nosem, zatańczyć polkę, zrobić sobie zdjęcie z ciupagą.

Jest też kiermasz: plastikowe bursztyny, kryształowe wazony, lalki w ludowych strojach. Sprzedawca zachęca: Ten wisiorek w kształcie aniołka, który trzyma bursztynek, to taka stara polska tradycja, obdarowuje się nim ukochane osoby na wiosnę. Oczywiście stroje lalek są szyte i haftowane ręcznie, kryształy są unikatowe w światowej skali, tylko co robią na tym stoisku rosyjskie drewniane babuszki??? Obok na pomalowanej w łowickie wycinanki drewnianej ladzie leżą kiełbasy, szynki i kaszanki. Prosto z Polski: krakowska, toruńska, mortadela (?) , parówki z krowich wymion. Oczywiście jest też wódka w butelce w kształcie Polski z biało czerwonym orłem i z napisem Pologne 2012, gorzka żołądkowa, żubrówka, Żywiec. Krówki i toruńskie pierniki. Sernik z francuskiego serka homogenizowanego i drożdżowy placek z zakalcem. Pani obok się zachwyca: Jakie dobre to polskie ciasto, takie mokre!

Taka majówka to bardzo ciekawe doświadczenie: spotkanie z mityczną lukrowaną babciną Polską, gdzie celebruje się tradycje, których nie ma, ale dobrze się sprzedają, spotkanie z Polską Wojtyły i Solidarności, której nikt nigdy tak naprawdę nie widział na własne oczy, ale która przecież musi istnieć gdzieś na dalekim wschodzie wśród drewnianych malowanych chat i kołyszących się łanów zbóż.

7 komentarzy :

  1. Hmmm.... trochę jak odpust, prawda? Tylko coś jakby bardziej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz rację Pikfe, a to ''bardziej'' polega na tym, że jak jest odpust, to wiadomo, że to tylko odpust, a prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. Będąc na polonijnej majówce miałam wrażenie, że dla ludzi tam obecnych była to jedyna Polska, jaką kiedykolwiek mieli okazję poznać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Smuteczek...
    Cieszy mnie jednak bardzo, ze ktoś to zakłamanie zauważa nie dając się ponieść fali obłudy. Pozostaje tylko wierzyć, ze nie jesteś jedyna ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że to nie tyle obłuda, co po prostu tęsknota za mitycznym rajem utraconym.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale czy tęsknota za czymś, czego się nigdy nie doświadczyło, nie jest swego rodzaju zakłamaniem?

    Pozdrawiam

    P.S. Wspaniale się Ciebie czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Spotkałem kiedyś trochę Polonii z Lille. Akurat tej późniejszej emigracji, mówiącej po polsku. Nie widziałem takiego odpustu -- a tylko polską mszę.

    Ale, spotkałem też Polaka-profesora na uczelni. Uparł się by mówić do nas po polsku, co zresztą było zrozumiałe, choć dziwne. Okazało się, że kiedyś, już jako dorosły człowiek odwiedził dziadków na polskiej wsi. Pomieszkał u nich przez dwa tygodnie. I tyle tej polszczyzny w nim było :) Ale wspominał miło, mimo (a może właśnie dlatego) że skonfrontował to z rzeczywistością.

    OdpowiedzUsuń
  7. eMka:
    Dziękuję za komplementy, wpadaj, jak tylko masz ochotę :) A co do zakłamania: to bardzo negatywne i oceniające słowo, dlatego tak się przed nim wzbraniam. Niewiedza może być śmieszna, ale moim zdaniem nie zasługuje na takie ostre potępienie.

    PAK:
    W Lille ludzi z polskimi nazwiskami jest mnóstwo, niestety najczęściej nie mówią po polsku - jedynie jakieś ''dzień dobry'', ''smacznego'' i ''na zdrowie''. Spotkałam też kiedyś pana, który bardzo był dumny z tego, że potrafił mówić po polsku. I nawet radził sobie nieźle, tylko problem w tym, że była to piękna górnośląska gwara. Z francuskim akcentem mieszanka była naprawdę wybuchowa!

    OdpowiedzUsuń