Odette, hebanowa królowa domu starców, która podzieliła się ze mną Martyniką przyniesioną w sobie na szarą północ Francji, Martyniką, która była krwawiącą raną i równocześnie jedynym antidotum.
Młode dziewczyny ćwiczące w parku w Fort de France ognistą choreografię, boso, z uniesionymi nad głowę rękami, miękko kołyszące biodrami.
Catherine pachnąca dymem, w którym wędzą się kurczaki i żeberka, z uśmiechem jak stąd do rodzinnej Saint Lucie, którą nawet można czasem dostrzec na horyzoncie spod jej blaszanej budki z lokalnym jedzeniem na plaży w Le Diamant.
Wysuszona staruszka o hinduskiej urodzie, z kolczykami jak złoty deszcz, siedzaca na plastikowym krzesełku przed chatą w Morne des Esses, wyplatająca kapelusz z trzciny nie otwierając oczu.
Ta kobieta, co płynęła z nami statkiem, o skórze lśniącej czarnym jedwabiem, w doskonale dopasowanej sukience i butach na obcasach, z wygładzonymi do tyłu włosami odsłaniającymi uszy delikatne jak płatki hibiscusa, nie mogliśmy oderwać od niej wzroku.
Cztery Murzynki grające w domino na składanym stoliku na plaży Anse Figuier, z powagą, ceremoniałem, w ciszy.
I jeszcze ta, co w Grand Rivière niosła na głowie kosz pełen mango i bananów, nie widzieliśmy jej twarzy, szła przed nami, pod światło, odcinał się wyraźnie jej kontur, wąska talia, ostry kąt łokcia prawej ręki podtrzymującej kosz, lewa poruszająca się w rytmie kroków, łapiąca równowagę.
Kobiety o ciałach ze stali, potężnych udach i rozłożystych biodrach, pogodzone ze swoją cielesnością, silne i dostojne, o dumnym spojrzeniu nieugiętych.
Piękne.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz