czwartek, 3 grudnia 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 11. Rytm życia.


Nie sposób doświadczyć tu ciszy, Martynika cała jest muzyką.

Dobrze pamiętam pierwszą noc spędzoną dwa lata temu w Trois Ilets, wpatrywanie się w wirujące skrzydło wentylatora pod sufitem i przekonanie, że nigdy nie uda mi się zasnąć. Odgłosy tropikalnej nocy to nie kołysanka, to orkiestra symfoniczna grająca fortissimo: cykanie, szelesty, tupoty i świsty, a przede wszystkim głośne piski - zrozumieliśmy później, że trzeba za nie winić malutkie żółte żabki, które, jak się okazuje wieczorem, są wszędzie. Cały ten nocny koncert jest miarowy, ma wewnętrzną strukturę, czasem tylko wzbija się w powietrze jakieś solo, jak rytmiczny kontrapunkt wygrany na djembe. 

Ocean nigdy nie jest daleko, jego spokojny oddech słychać prawie na całej wyspie. Jest niczym wielki bęben bèlè, na którym siada się okrakiem, o głosie niskim i dostojnym, tropikalne basso continuo. Nocny rzęsisty deszcz dudni po blaszanych dachach, ciężkie krople tłuką się jak ziarna flamboyant w marakasach. Stukają na wietrze łodygi bambusów, szumią srebrne włosy cukrowej trzciny. 

Na czym innym mogliby grać miejscowi, jak nie na bębnach, ti-bwa, czy marakasach? Jak inaczej wyrazić rytm życia? Galopujące serce?



6.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz