środa, 28 października 2015

Saintes Maries de la Mer: Bieg o kokardę


Wcale nie było tego w planach, wszystko przez ten wiatr. Wieje już naprawdę nie do zniesienia, łzawią oczy, wszyscy zdają się gorączkowo szukać schronienia, więc gdy otwierają się te olbrzymie drzwi podążamy za podnieconym tłumem i nagle zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w arenach.

Bieg o kokardę, tak to właśnie dzisiaj młodzi chłopcy (les razeteurs) będą próbować poskromić byki z ośmiu prestiżowych manad*. Kokarda jest przywiązana do byczych rogów cienutkim sznureczkiem i cała zabawa polega na tym, by ją odczepić używając specjalnego metalowego grzebienia (le razet). Kokardy są warte po kilkadziesiąt euro, fundują je miejscowe café płynące rosé, lokalna prasa, restauracje, osoby prywatne. Byki noszące kokardy (les cocardiers) są gwiazdami na równi z razeteurs, a ich kariera może trwać nawet 10 lat. Wokół areny wznosi się drewniana czerwona bariera tworząca okrągły korytarz (callejon), do którego wskakują razteurs by uciec przed szarżującym bykiem.


Areny doskonale chronią przed wiatrem, gna nad naszymi głowami sztormowe fale chmur, jakbyśmy byli zamknięci w zatopionej na dnie huczącego oceanu okrągłej szkatułce. Ostatnie zraszanie perfekcyjnie wygrabionego piasku odbywa się w rytmie trzeszczącej z głośników „Carmen” i w końcu dziesięciu młodzieńców w bieli wkracza na scenę, pozdrawiają publiczność, nerwowo przestępują z nogi na nogę napinając uda gotowe do skoku. Na dźwięk fanfar otwierają się czerwone drzwi i na arenę drobnym kroczkiem wbiega pierwszy byk. Staje oślepiony, grzebie kopytem w piasku, sapie ciężko. Nie wie, że ma sporo szczęścia, że nie będzie rozlewu krwi jak w tradycyjnej korridzie, ale i tak wygląda na bardzo zdziwionego obrotem sprawy. „Est-ce que ce monde est sérieux?” ** – brzmi w głowie szlagier Françisa Cabrela. Razeteurs zacieśniają krąg wokół czarnego cielska, podrygują groteskowo, wspinają się na barierki, wskakują na trybuny. Jeden z nich zdobywa się na atak, szybki gest w stronę rogów i już trzyma w dłoni kokardę, 20 euro. Jeśli spodziewaliście się gracji i tanecznego spektaklu, nic z tego, bieg o kokardę jest jak boks, ciosy i podskoki. Potem do akcji wkracza drugi byk, nieco bardziej agresywny, raz po raz wbija rogi w deski barier, po biegu trzeba kilka z nich wymienić na nowe. Trzeci byk psuje zabawę, ciągle wskakuje do callejon, chłopcy nie mają gdzie się skryć, wspinają się na ściany, odwracają się role i robi się naprawdę niebezpiecznie. Lepiej rozumiemy dlaczego w niektórych arenach urządzono nie tylko punkty medyczne, ale i bloki operacyjne.  

Po godzinie mamy już zdecydowanie dość tauromachii - na dziś, a może nawet i na zawsze. Przepychając się wśród gwizdających na palcach mężczyzn pachnących anyżkiem Pastisu wychodzimy z aren na betonowe nabrzeże. Pocałunki dla zwycięzców będą miały dziś smak soli. Wiatr od morza jest jak ściana ze szkła, która zaraz runie na miasto. 


*Manada – camargijska hodowla czarnych byków przeznaczonych do toromachii w Prowansji i Langwedocji; byki te są mniejsze od swoich hiszpańskich kuzynów, ale za to bardziej nerwowe, szybsze i zwinniejsze. 
** „Czy ten świat jest poważny?”, fragment piosenki „La corrida” opisującej korridę z perspektywy byka.

sobota, 24 października 2015

Arles: Alyscamps


Krajobraz jak po Sądzie Ostatecznym z tympanonu gotyckiej katedry. Puste kamienne sarkofagi ustawione w nieskończoność wzdłuż drogi ku światłu, ziścił się cud zmartwychwstania ciała. Już po ostatecznym podziale na zgrzytających zębami i śpiewających psalmy. Padają na kolana drżące cienie jesionów.

W czasach, gdy śmierć była jeszcze mocno zrośnięta z życiem, nekropolie nie chowały się z zakłopotaniem za wysokimi murami. Rzymianie grzebali zmarłych wzdłuż najważniejszych traktów i niemy korowód przodków towarzyszył każdemu, kto docierał do Arles drogą Aureliusza. Rozrastały się mityczne Alyscamps, Elizejskie Pola pierwszych chrześcijan, którym obca była myśl, że będziemy zbawiani pojedynczo. Ciemne wody Rodanu niosły czułna z ciałami zmarłych, każdy z ciężarem obola na języku, by zapłacić grabarzom za pochówek tuż obok świętego Trofima czy Genesa, niewygórowana cena za nadzieję, że w sądny dzień będzie można się skryć przed bożym gniewem w świętości innych. 

Dziś nie ma tu już nikogo. Święci spoczęli w katedrze, rozkradziono rzeźbione sarkofagi, by udekorować nimi pałace i ogrody, albo poić z nich bydło. Zgasł wieczny ogień w wieży-latarni romańskiego kościoła, nie ma kto wskazać drogi zbłąkanym duszom. Co się z wami stało, siostry i bracia z Alyscamps? 

Kiedy ostatnie ziarenko piasku spadnie z hukiem na dno klepsydry, będziecie na nas czekać. Staniemy ramię w ramię u wrót doliny.


piątek, 16 października 2015

Arles: Święty Trofim


Długo patrzyliśmy sobie w oczy. Twarz wydawała się znajoma, pełne spokoju błękitne spojrzenie. Czekał tam, gdzie ponad pięćdziesiąt lat temu rozstał się z nim Poeta, w rogu krużganków katedry w Arles, na lewo od wejścia. Nie przemawiał do kanoników, nie objaśniał romańskich kapiteli i choć minęło już południe, nie spieszył się do refektarza. Miał mi coś ważnego do powiedzenia.

Tak naprawdę, to nic o nim nie wiem na pewno. Podobno był pierwszym biskupem Arles. Podobno nigdy nie był biskupem. Podobno był przyjacielem Świętego Pawła i przybył do Prowansji w 46 r. Podobno był jednym z siedmiu misjonarzy, którzy w III w. wyruszyli z Rzymu chrystianizować Galię. Podobno do Galii wysłał go Święty Piotr kilka lat po Zmartwychwstaniu. Podobno podczas prześladowania chrześcijan przez Decjusza wyparł się Kościoła. Podobno później do niego powrócił prowadząc tłum tych, których nawrócił. Prawdopodobnie nigdy nie istniał i jest jakąś hagiograficzną sumą wielu mniej lub bardziej świętych Trofimów... ale jakie to ma dziś znaczenie? 

Kiedy tak stoimy twarzą w twarz, najważniejszy jest ucieleśniający się właśnie gest rąk rzeźbiących z czułością arabeskę ucha, rozświetlająca kamienne spojrzenie wiara, która jest pewnością. I to, że pomimo dzielących nas stuleci, ciągle możemy sobie patrzeć w oczy. 



sobota, 10 października 2015

Kasztany



Mgła zawsze przychodzi nie wiadomo skąd. Droga jest prosta, perspektywa przewidywalna aż po horyzont, gdy nagle pojawia się tak zupełnie znikąd. Prawdziwa, jesienna, perląca się we włosach, przenikająca na wskroś. Jako pierwsze znikają doliny, przez chwilę korony drzew jeszcze skrzą się zachodzącym słońcem, wieże kościołów dają się ponieść falom jak okręty ze zwiniętymi żaglami. Potem zostają już tylko pożółkłe źdźbła traw, kilka kamieni i nasze własne kroki.   

Trzeba wtedy mocno uchwycić się kasztanów w kieszeniach płaszcza, ich chłodnej, gładkiej pewności siebie. Może uda się nie zbłądzić. 

sobota, 3 października 2015

Arles: Nocny spacer


Drżą świerszcze, butelka rosé już pusta, chodź ze mną na spacer po Arles. Nie bierz mapy, spróbujemy sami rozplątać uliczki. Z resztą dobrze wiesz, że nie da się tu zgubić, zawsze w końcu znajdzie nas srebrna fasada świętego Trofima.


Nie staraj się pojąć gdzie wschód, gdzie zachód, niech połknie nas miasto, jak ryba Jonasza, niech niesie na nieznany brzeg. Rodan jest rzeką ze stali, potężną i ślepą, nocą balustrada mostu wydaje się niebezpiecznie niska. Popatrz, latarnie nabrzeża jak komety z warkoczem zanurzonym w wodzie.


W amfiteatrze cisza, żadnych gladiatorów, byki wzbijają chmury kurzu jedynie na czerwonych plakatach zapowiadających bieg o kokardę. Dziś arena należy do kotów, krokiem ekwilibrysty paradują między arkadami.


Nocne Arles jak na płótnach Van Gogha, wirujące, niebiesko-złote. I kiedy nagle zza rogu wyłoni się ta postać w kapeluszu, przez moment będzie się nam wydawać, że zaraz podejdzie do rozstawionych gdzieś w pobliżu sztalug i zacznie malować tańczące gwiazdy.

Schowaj aparat, trwalsze od zdjęć są te chwile. Zmruż oczy. 


Jeśli kiedyś przygarnie Cię Arles, chodź ze mną na samotny spacer. Rendez-vous 59, rue du Refuge, o 22:00. 


4.

czwartek, 1 października 2015

Bourges: Próby i błędy


Obcując z francuskim gotykiem łatwo można ulec iluzji, że jest on racjonalną, matematyczną konstrukcją, że wszystko było zaplanowane, przewidziane, wyliczone. Owszem, zaczynało się zawsze od ambitengo planu, ale potem, jak to w życiu, różnie bywało. W Beauvais nigdy nie udało się wybudować nawy, w Amiens ratowano kolumny żelazną wstążką, zachodni portal w Chartres trzeba było ustabilizować metalowymi ramami.

Pierwsze ziarenko gotyku, które wiatr historii zaniósł na południe od Loary, wykiełkowało w cieniu murów obronnych Bourges. Grunt, mogło by się wydawać, nieprzychylny: miasto niewielkie, 15 tysięcy mieszkańców nie zdoła udźwignąć finansowego ciężaru budowy, nie ma słynnych relikwi, nie rozwinął się tu kult żadnego świętego, na horyzoncie nie widać pielgrzymów z brzęczącymi sakiewkami. Biskup Henri de Sully ma jednak wielkie ambicje - w końcu już dwóch z jego kanoników zostało papieżami* - i jest zafascynowany opowieściami swojego brata Eudes, kantora w powstającej właśnie paryskiej Notre-Dame. Katedra w Bourges też będzie miała pięć naw i sześciodzielne sklepienie, ale prześcignie tą znad Sekwany śmiałością kolumn, ogromem usidlonej przestrzeni, perfekcją perspektywy nie przeciętej transeptem.

Nie wiadomo, kto wykreślił na pergaminie te flirtujące z szaleństwem plany. Architekt nie miał w sobie wystarczająco dużo pychy, by jak Robert z Luzarches w katedrze w Amiens, podpisać na posadzce swoje dzieło. A może to przeczucie, że projekt okaże się jednak zbyt śmiały i że coś się nie powiedzie sprawiło, że Mistrz Katedry w Bourges wolał pozostać anonimowy? Z pewnością łatwiej by było wybudować katedrę na nagiej ziemi, jednak średniowiecze nie lubiło takich dróg na skróty i plan nowej katedry był modernizacją wbudowanej w mury obronne miasta romańskiej bazyliki. Kiedy w 1199 r. zmarł Henri de Sully, roboty trwały już od pięciu lat, a zdołano jedynie zbudować pierwszy poziom prezbiterium, brakowało funduszy. Nowy biskup Guillaume de Donjon, jak na Cystersa przystało, okazał się przedsiębiorczy, wyprosił u Eudes de Sully kawałek szczęki świętego Szczepana i kilka innych kosteczek w Chartres, bowiem nie spodziewał się zupełnie, że już za kilka lat rzesze pielgrzymów nadciągną do Bourges do jego własnych relikwii. Styczeń był mroźny, nowe prezbiterium z olśniewającymi witrażami połączone niedbale z romańską nawą, wszędzie lodowate przeciągi, przeziębił się biskup prawiąc kazania i zmarł, kanonizacja poszła sprawnie, datki zaczęły spływać do skarbca kanoników. Tempo stukotu młotów na placu budowy z largo przyspieszyło do... adagio.

Po sześdziesięciu latach od rozpoczęcia prac brakowało już w zasadzie tylko wież. I wtedy właśnie okazało się, że fundamenty są jednak zbyt płytkie, im bardziej wieże pięły się wzwyż, tym mocniej chyliła się zachodnia fasada, a na sklepieniach rysowała się pajęczyna pęknięć. Panika sparaliżowała budowę na następnych pięćdziesiąt lat. Wieże nie wzniosły się wyżej**, nie zaryzykowano dodatkowego obciążenia ich dzwonami, trzeba było obniżyć zachodnią fasadę i pogodzić się z faktem, że nie będzie miejsca na prawdziwą rozetę. Jak na lasce, cierpiąca konstrukcja wsparła się na gigantycznej przyporze, którą podtrzymano fasadę od południowej strony. Nic więcej nie dało się dla niej zrobić. Udało się wytłumaczyć aniołom z tympanonu, że już nic im nie grozi i przekonać je, by jednak nie odlatywały. W końcu można było poświęcić katedrę.

Czyż nie brzmi znajomo ta historia? Ryzykowne plany, niezgoda na to, co niemożliwe i nadzieja, że może jednak mi się uda, próby, pomyłki, błądzenie po omacku, prawdziwe tragedie, gorączkowe szukanie wyjścia z opresji i brakującego grosza, czasem zniechęcenie i rezygnacja. I najważniejsze: przekonanie, że to wszystko ma jednak jakiś sens. Katedry są znacznie bardziej ludzkie, niż nam się wydaje. 

*Lucjusz III i Urban III
** Północna wieża runęła w końcu w XVI w. Ta renesansowa, którą na jej miejsce odbudowano, ma mocniejszą konstrukcję i jest nieco wyższa od poprzedniej (65m), ale to nie koniec katastrof: później jeszcze hugenoci potłukli rzeźby w portalach, w XVII w. kanonicy w dobrej wierze zdemontowali sześć XII-wiecznych witraży, by rozjaśnić nawę główną, a XIX-wieczni nadgorliwi restauratorzy zabytków ubrali przypory w pinakle i galeryjki.   

Gigantyczny łuk przyporowy podtrzymujący zachodnią fasadę.

Inspiracja: Jean-Yves Ribault, La cathédrale de Bourges, Editions Ouest-France, 2009.