Długo patrzyliśmy sobie w oczy. Twarz wydawała się znajoma, pełne spokoju błękitne spojrzenie. Czekał tam, gdzie ponad pięćdziesiąt lat temu rozstał się z nim Poeta, w rogu krużganków katedry w Arles, na lewo od wejścia. Nie przemawiał do kanoników, nie objaśniał romańskich kapiteli i choć minęło już południe, nie spieszył się do refektarza. Miał mi coś ważnego do powiedzenia.
Tak naprawdę, to nic o nim nie wiem na pewno. Podobno był pierwszym biskupem Arles. Podobno nigdy nie był biskupem. Podobno był przyjacielem Świętego Pawła i przybył do Prowansji w 46 r. Podobno był jednym z siedmiu misjonarzy, którzy w III w. wyruszyli z Rzymu chrystianizować Galię. Podobno do Galii wysłał go Święty Piotr kilka lat po Zmartwychwstaniu. Podobno podczas prześladowania chrześcijan przez Decjusza wyparł się Kościoła. Podobno później do niego powrócił prowadząc tłum tych, których nawrócił. Prawdopodobnie nigdy nie istniał i jest jakąś hagiograficzną sumą wielu mniej lub bardziej świętych Trofimów... ale jakie to ma dziś znaczenie?
Kiedy tak stoimy twarzą w twarz, najważniejszy jest ucieleśniający się właśnie gest rąk rzeźbiących z czułością arabeskę ucha, rozświetlająca kamienne spojrzenie wiara, która jest pewnością. I to, że pomimo dzielących nas stuleci, ciągle możemy sobie patrzeć w oczy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz