wtorek, 5 stycznia 2010

Reunion: U Julianny


Fotografia nie jest najlepsza, uciekła gdzieś ostrość, ISO poszybowało w górę. Jest to jedyne zdjęcie Julianny jakie udało nam się zrobić: pełen radości życia śmiech, czarne oczy lśniące jak diamenty, zabawnie uniesiony mały palec dłoni nalewającej kawę z cynowego dzbanuszka. A co to za kawa! Z ogrodu Julianny, z krzaczka rosnącego za drewnianą kazą, zebrana własnoręcznie i uprażona na patelni nad płonącymi polanami. Bo Julianna gotuje tylko i wyłącznie na prawdziwym ogniu, który bucha i dymi, gaz jest dla bogaczy, a z prądem to nigdy nic nie wiadomo. Julianna dobrze zna życie bez elektryczności, której kiedyś przecież nie było, więc może znowu kiedyś nie będzie, a ogień, tak jak wulkan, był i będzie zawsze. Tak jak i trzcina cukrowa, której ostre liście nie raz raniły czarną skórę Julianny. Poletka są strome, wozem na nie nie wjedzie, trzeba trzcinę wiązać w wiązki i na głowie znosić na drogę. Julianna jest malutka, metr pięćdziesiąt najwyżej, więc najpierw ten wyższy klęka, ona kładzie mu wiązkę na głowie, potem on wstaje i kładzie na głowie Julianny kolejną. Potem idzie się ostrożnie przez całe pole, trzcinowe ściernisko kaleczy łydki, trzeba być napiętym jak struna. Drewno też się z lasu nosi na głowie, tak, to na ugotowanie dzisiejszego obiadu przyniosłam wczoraj. Tak jak i tego pierwszego dnia, kiedy postanowiłam, że już nie będę jak niewolnik na trzcinowych polach pracować i kiedy po raz pierwszy prosto z garnków na bananowych liściach sprzedałam ryż z kari robotnikom z cukrowni idącym w południe na modły do świątyni tamoul. Nazajutrz przyszło ich więcej, potem jeszcze więcej, z czasem udało mi się kupić zepsutą ciężarówkę, w której mogłam na noc zamknąć garnki i stoliki, potem kawałek po kawałku dobrzy ludzie w zamian za pełny talerz pomogli mi postawić moją blaszaną restaurację. Nawet kafelki mam teraz, patrzcie, jak się błyszczą! Teraz to i wesela u mnie robią! Julianna urodziła się na Wyspie i nigdy jej nie opuściła. Śnieg zna z telewizji, tak jak i Paryż, stolicę kraju, którego podobo jest obywatelką. Jedna z jej dziewięciu córek wyjechała do Metropolii, do Nantes, często pisze, przysyła piękne pocztówki, świetnie się jej tam powodzi, otworzyła restaurację ''Kuchnia Kreolska'', Julianna dziwi się, że o niej nie słyszeliśmy. Marzy o tym, by któregoś dnia wsiąść do jednego z tych wielkich samolotów, które przelatują w środku nocy nad jej kazą i odwiedzić córkę w Eropie. Może w przyszłym roku, jak Bóg da. Nie mamy odwagi zapytać, o którego Boga chodzi.



6 komentarzy :

  1. Witam :)
    jak smakuje taka kawa? Zerwana i uprażona przez kogoś niedawno? A nie taka taśmowa? :)


    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie jest nieziemsko mocna....a Julianna cała jest radością.Myślę, że spotykanie takich ludzi ładuje nam akumulatory optymizmem:))

    OdpowiedzUsuń
  3. Kawa jest niczym maloya, muzyka z Reunion: słodka i łagodna na początku,jak głos prowadzącego śpiew, z każdym łykiem coraz bardziej oczarowuje, zaczyna pulsować w żyłach, serce powoli rozpędza się, wali jak wielki bęben, czujesz szum w głowie, świat staje się bardziej wyraźny a kolory nasycone, więcej rozumiesz. Pusta filiżanka pozostawia w ustach kwaśny smak. Zadajesz sobie pytanie: czy to był trans?

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrawka : ) Twój opis niczym poezja :) bardzo ciekawy... i aż mi się kawy zachciało :) dobrze, że praca pozwala na filiżankę :)

    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak bardzo życia różnych ludzi potrafią się od siebie różnić. Dziekuję za ten wpis.
    Mnie - przeciwieństwie do Małej Mi - "kawy" się odechciało :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo fajne jest to zdjęcie, żadne ISO ani ostrość mu nie szkodzą, takie miało być :)

    OdpowiedzUsuń