Marla istnieje od piątej rano do południa. Wynurza się z cienia kilometrowych skalnych ścian wraz z pierwszymi promieniami gorącego słońca, jakby w cyrku kotliny Mafat miała swój własny punktowy reflektor: sklecone z czego się tylko da kolorowe domki pięćdziesięciu mieszkańców, podstawówka z sześciorgiem uczniów i panią nauczycielką prosto z Metropolii, zaopatrywany przez helikoptery malutki sklepik, snak bar i chylący się kościół z falistej blachy z mszą dwa razy do roku.
Pierwsi osadnicy, którzy przybyli na Reunion w ogóle nie zapuszczali się w góry, za stromo, za bardzo niebezpiecznie, kto wie, czy nie żyją tam jakieś dzikie bestie. Dopiero niewolnicy uciekający przed batem plantatorów trzciny odważyli się wyruszyć po skalnych półkach do zielonych kotlin. Tworzyli tam całe miasta ukryte w cieniu tamarynowców, wychowywali kolejne pokolenia dzieci, doili skradzione panom krowy i kozy. Złośliwi twierdzą, że wszyscy mieszkańcy Marli pochodzą od jednego zbiegłego w XVIII wieku niewolnika i jego żony i może faktycznie jest w tym trochę prawdy, bo szukanie małżonka w Mafacie z pewnością nie należało do zadań łatwych i oczywistych. Do dziś do Marli nie prowadzi żadna droga i można tam dotrzeć jedynie helikopterem albo stromymi ścieżkami, które w porze deszczowej zamieniają się w górskie potoki. Najkrótsza trasa prowadzi z Przełęczy Byków, na którą można dojechać samochodem: pięć godzin marszu. Nic więc dziwnego, że większość mieszkańców Marli nigdy się stamtąd nie rusza. Żyją sobie powolutku, pieniądze z francuskiego zasiłku dla bezrobotnych wydając na ukochane Dodo*, z pogardą patrzą spod swoich czarnych kapeluszy na ubranych w kolorowe sportowe stroje turystów i ich dziwne buty. Na wybrzeże schodzą niechętnie i tylko w przypadku wyższej konieczności: jak dziecko trzeba do gimnazjum z internatem zapisać, zęba wyrwać, jak się w koszuli porobią dziury i trzeba nową kupić, albo jak się zbliża termin porodu. Jednak ta dobrowolna banicja jest tylko pozornym zerwaniem ze współczesnym światem: panele słoneczne okazały się być całkiem przydatnym rozwiązaniem, już nie tylko do słuchania lokalnego kreolskiego radia, ale i do oglądania telewizji satelitarnej, telefon komórkowy pozwala zamówić dostawę zakupów helikopterem prosto na podwórko, woda do kąpieli grzeje się w słonecznych bojlerach, w kuchni dzwoni minkrofalówka.
W południe ze wschodu nadciągają lepkie jak wata cukrowa mgły i szczelnie zatykają całą kotlinę aż po brzytwy najwyższych grani. Marla znika z rzeczywistości, jakby była tylko chwilową fatamorganą zmęczonego wędrówką umysłu i gdybyś w tym czasie znalazł się wśród jej skleconych niedbale kolorowych domków musisz się pogodzić z tym, że i ty na kilkanaście godzin musisz teraz zniknąć. Kiedy już do końca poddasz się tej białej ślepocie i kiedy jedynie twardy opór kamieni pod stopami będzie ci dawał kruchą pewność własnego istnienia, wtedy właśnie stroma ścieżka w stronę Cilaos zacznie cię prowadzić na Koniec Świata. Ten prawdziwy.
*Dodo - lokalne piwo, warzone na Reunion, niczego sobie!
Witam :)
OdpowiedzUsuńkurcze opowieść brzmi niesamowicie. To musi być magiczne Miejsce... a mgły pewnie jeszcze dodają dreszczyku :)
I miło tak czasem pożyć powoli... :)
Pozdrawiam!
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń