Snack Bar w Marli nie ma stałych godzin otwarcia. Kiedy na ścieżce wiodącej z Przełęczy Byków pojawiają się kolorowe punkty powoli sunące w stronę blaszanych zabudowań, jeden z mężczyzn sączących Dodo na ławce niedaleko szkoły i wpatrujących się nieruchomo w horyzont wyciąga w ich kierunku wskazujący palec i krzyczy: Zoreilles! Niedbały fonetyczny zapis francuskiego słowa uszy w języku kreolskim określa białych przybyłych z Metropolii, których od miejscowych najłatwiej na pierwszy rzut oka odróżnić właśnie po spalonych słońcem do czerwoności uszach. Zoreilles się zbliżają, turyści z pełnymi portfelami, słowo obiega całą wioskę z ust do ust, odbija się echem. Z chylącego się domku wybiega ciemnoskóra kobieta w czerwonej bluzce i fantazyjnym słomkowym kapeluszu, na biodrze trzyma wierzgającą nogami dwuletnią dziewczynkę i czym prędzej otwiera zielone okiennice Snack Baru. Kiedy w końcu Zoreilles zasapani docierają pod Snack Bar, czuć już w powietrzu zapach rozgrzanego oleju. W menu samoussas i nems - trójkątne pierożki i podłużne krokieciki z farszem z kurczaka lub krewetek, bonbons piments - kuleczki z mielonego mięsa i papryki, faszerowane papryczki, wszystko smażone na głębokim tłuszczu i diabelsko ostre. Mam taką prywatną teorię, że Reuniończycy nie odczuwają w ogóle smaku ostrego, może to defekt genetyczny, może ewolucyjne przystosowanie, na pewno jacyś naukowcy się już tym kiedyś zajęli, w każdym razie: bez dwóch litrów zimnej wody posiłek na Reunion przygotowany według tradycyjnej receptury jest dla Europejczyka jak pożar afrykańskiego buszu w samym środku przełyku, ma się wrażenie, że żołądek zaraz eksploduje, z uszu unoszą się smużki dymu, twarz płonie, łzawią oczy. Nie ma sensu przed złożeniem zamówienia naiwnie pytać, czy dana potrawa jest ostra, bo zawsze odpowiadają, że oczywiście nie. I w dodatku nie kłamią - sami zajadają te doprawiane siarką posiłki bez mrugnięcia okiem i z promiennym uśmiechem na twarzy. Potem jeszcze filiżanka kawy z przydomowego ogródka z łyżeczką rudego trzcinowego cukru i można ruszyć w dalszą drogę do La Nouvelle. Kobieta w kapeluszu dziwi się, że u nas cukier robi się z buraków, no bo jaki on jest? Czerwony? Kiedy odchodzimy, przed Snack Barem z hałasem przysiada na kilka sekund helikopter. Dostawa Dodo i papryczek. Dziś powoli gęstnieje już mgła, ale jutro na pewno też przyjdą jacyś Zoreilles. I co najważniejsze, też sobie pójdą. Może właśnie dlatego odkąd tylko wylądowaliśmy na Reunion wszyscy miejscowi życzą nam dobrego powrotu?
poniedziałek, 18 stycznia 2010
Reunion: Snack Bar Le Marla
Snack Bar w Marli nie ma stałych godzin otwarcia. Kiedy na ścieżce wiodącej z Przełęczy Byków pojawiają się kolorowe punkty powoli sunące w stronę blaszanych zabudowań, jeden z mężczyzn sączących Dodo na ławce niedaleko szkoły i wpatrujących się nieruchomo w horyzont wyciąga w ich kierunku wskazujący palec i krzyczy: Zoreilles! Niedbały fonetyczny zapis francuskiego słowa uszy w języku kreolskim określa białych przybyłych z Metropolii, których od miejscowych najłatwiej na pierwszy rzut oka odróżnić właśnie po spalonych słońcem do czerwoności uszach. Zoreilles się zbliżają, turyści z pełnymi portfelami, słowo obiega całą wioskę z ust do ust, odbija się echem. Z chylącego się domku wybiega ciemnoskóra kobieta w czerwonej bluzce i fantazyjnym słomkowym kapeluszu, na biodrze trzyma wierzgającą nogami dwuletnią dziewczynkę i czym prędzej otwiera zielone okiennice Snack Baru. Kiedy w końcu Zoreilles zasapani docierają pod Snack Bar, czuć już w powietrzu zapach rozgrzanego oleju. W menu samoussas i nems - trójkątne pierożki i podłużne krokieciki z farszem z kurczaka lub krewetek, bonbons piments - kuleczki z mielonego mięsa i papryki, faszerowane papryczki, wszystko smażone na głębokim tłuszczu i diabelsko ostre. Mam taką prywatną teorię, że Reuniończycy nie odczuwają w ogóle smaku ostrego, może to defekt genetyczny, może ewolucyjne przystosowanie, na pewno jacyś naukowcy się już tym kiedyś zajęli, w każdym razie: bez dwóch litrów zimnej wody posiłek na Reunion przygotowany według tradycyjnej receptury jest dla Europejczyka jak pożar afrykańskiego buszu w samym środku przełyku, ma się wrażenie, że żołądek zaraz eksploduje, z uszu unoszą się smużki dymu, twarz płonie, łzawią oczy. Nie ma sensu przed złożeniem zamówienia naiwnie pytać, czy dana potrawa jest ostra, bo zawsze odpowiadają, że oczywiście nie. I w dodatku nie kłamią - sami zajadają te doprawiane siarką posiłki bez mrugnięcia okiem i z promiennym uśmiechem na twarzy. Potem jeszcze filiżanka kawy z przydomowego ogródka z łyżeczką rudego trzcinowego cukru i można ruszyć w dalszą drogę do La Nouvelle. Kobieta w kapeluszu dziwi się, że u nas cukier robi się z buraków, no bo jaki on jest? Czerwony? Kiedy odchodzimy, przed Snack Barem z hałasem przysiada na kilka sekund helikopter. Dostawa Dodo i papryczek. Dziś powoli gęstnieje już mgła, ale jutro na pewno też przyjdą jacyś Zoreilles. I co najważniejsze, też sobie pójdą. Może właśnie dlatego odkąd tylko wylądowaliśmy na Reunion wszyscy miejscowi życzą nam dobrego powrotu?
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Witam :) to jest niesamowite! Też kiedyś o tym myślałam. Że też niektórzy mogą jest pieprzne potrawy i jeszcze dosypują chili, a ja np nie? Kubki smakowe jednych ludzi są widać inne niż kubki smakowe innych :) fascynujące :)
OdpowiedzUsuńZachciało mi się jeść. To chyba ta wizja ostrych smaków wywołała u mnie ślinotok:)))
OdpowiedzUsuńPięknie, wspaniałe widoki!
OdpowiedzUsuń