Prom z Le Conqeut płynie na Ouessant półtorej godziny i to wystarczająco dużo czasu, by słony wiatr zdmuchnął z naszych myśli jak ziarenka piasku wszystko to, co nie jest nam absolutnie niezbędne. Płyniemy na Zachód, jeszcze dalej, niż Zachód, poza najodważniej w morze rzucone przylądki, poza przerażający prąd Fromveur niosący wody przypływu do kanału La Manche, poza krańce Finisteru, poza krańce Ziemi. Ocean dziś gładki jak błękitny obrus, lecz przypięta nad okrętowym bufetem mapa wraków przypomina, że to nie byle jaka przeprawa i że nie bez powodu na Wyspie prawie nie ma rybaków.
Gdy zejdziemy ze statku i na rowerze wdrapiemy się na szczyty klifów, Wyspa objawi się nam jako patchwork światła i kolorów, pajęczyna zielonych dróżek i kamiennych murków, mikrokosmos obrysowany drżącą linią niepewnego brzegu. Jednak teraz, w pół drogi między kontynentem i czarnymi ostrzami skał, Ouessant jest wciąż jeszcze zamkniętą w sobie kropką na mapie. Niematerialnym punktem dążącym do jakiejś obiecanej nam nieskończoności.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz