czwartek, 4 lutego 2010

Reunion: Orchidee

Pierwszą noc na Reunion spędziliśmy w pokojach gościnnych pani Nicole Maillot. Po ciemku, w deszczu, błotnistą górską drogą pięliśmy się w coraz wyżej i wyżej, wśród przyklejonych do zboczy domków, szczekających psów i pachnącej roślinności, prosząc w duchu ręczny hamulec, by nie odmówił nam swojej jakże cennej współpracy w tej krytycznej chwili. Nicole, wysportowana czterdziestolatka w szortach i białej koszulce na ramiączkach przywitała nas szklaneczką waniliowego rumu i pytaniem, czy przypadkiem nie zapomnieliśmy o kremach z filtrem przeciwsłonecznym. Dlaczego o to pytała zrozumiałam lepiej patrząc w lustro w łazience: po zdjęciu czarnej koszulki pozostał biały negatyw. Na czerwonym tle.

Rankiem obudził nas kobiecy głos opowiadający coś półgłosem tuż pod naszym oknem. Otworzyliśmy więc okiennice i... oniemieliśmy w zachwycie. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy gąszcz kwitnących orchidei, niektóre rosły w ażurowych donicach na ziemi, inne w zagłębieniach zmurszałych pni drzewiastych paproci, jeszcze inne zwieszały się spod sklepienia z zielonej siatki. Żółte, różowe, perłowe, w kropki, paseczki i tygrysie cętki, te o wielkich kwiatach z otwartymi paszczami i te o malutkich płatach, jak kropelki deszczu. Spomiędzy pachnących pędów wyłoniła się Nicole. - Jak wam się podoba moja kolekcja ochidei? - zapytała nieśmiało spoglądając na swoje bose stopy.

Nicole jest prawdzią Reunionanką, do szpiku kości, do ostatniej kropli wymieszanej w kotle dziejów krwi. Urodziła się na Wyspie, oddycha nią, żyje w rytmie kolejnych wybuchów Wulkanu, potrafi rozpoznać po głosie wszytkie zamieszkające na Wyspie gatunki ptaków, przewidzieć pogodę w każdym zakątku wyspy tylko i wyłącznie spoglądając w niebo, a jak ma wolną chwilę, wyrusza w górskie wilgotne lasy w poszukiwaniu orchidei. To one są Królowymi Wyspy. Skomplikowane, jak wszystkie kobiety: lubią cień, ale nie mogą żyć bez słońca. Uwielbiają wilgoć, choć to ona najczęściej je zabija. Niełatwo im dogodzić, choć czasami dają się obłaskawić - trzeba do nich tylko często i dużo mówić, najlepiej po kreolsku. O czym? Nicole nie chciała nam powiedzieć...


5 komentarzy :

  1. To trzecie zdjęcie...mam to samo w doniczce, czekam aż ponownie zakwitnie :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. :) no to pięknie! Nie mogę ich mieć, bo kreolskiego nie znam...
    Ale ten rum waniliowy... jejku jak takie cudo smakuje? :) tak dobrze jak brzmi? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mała Mi, wolę tę wersję, że moje phalenopsis mają się nie najlepiej, bo nie mówię po kreolsku, niż świadomość, że po prostu nie potrafię się nimi zajmować... Przynajmniej mam spokojne sumienie :)

    Co do rumu, to na Reunion leje się on litrami. Każda rodzina ma swoje sekretne przepisy na tak zwany rum ''arrange'', czyli powiedzmy ''ulepszony''. Wkładają do pięciolitrowego słoja co akurat mają pod ręką: strączki wanilii, ale mogą to być też banany, całe cytryny lub inne dziwne owoce, których nazw nawet już nie pamiętam, ziarenka kawy, cynamon, koks, abo nawet kwiaty lokalnych orchidei. Wszystko zalewa się rumem i doprawia płynnym trzcinowym cukrem. Potem o takim słoju trzeba zapomnieć co najmniej na kilka miesięcy, najlepiej na kilka lat. Jak się człowiek dokładnie porozgląda po mieszkaniach Reuniończyków, to zawsze co najmniej kilka takich zakurzonych słoi na szafach wypatrzy. Jak już wszystko dobrze się przegryzie, serwują Ci potem taki ''ulepszony'' rum CHOCHLĄ do całkiem sporych szklanek. Dobre to bardzo, pachnące i rozgrzewające aż po koniuszki palców.

    Myszko, trzymam kciuki za Twoje Oncidium - może nie jest z Reunion i rozumie po polsku?

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepiękna opowieść i wspaniałe kwiaty! Zrobiło się tak wakacyjnie...:) Dziękuję! Miło poczuć letni powiew w te zimne dni:)
    A zdjęcia przecudowne:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję, m_m :) W Pikardii szaro i buro, na Reunion wracam z wielką przyjemnością.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń