W całej zabawie chodzi o to, żeby we wzburzonej wodzie falującego oceanu utrzymać się jak najdłużej na półtorametrowej desce ciągniętej przez półokrągły latawiec. A jak się uda, to nawet i od czasu do czasu z deską u stóp na kilkanaście sekund wzbić się w powietrze.
Plaża w Wissant między przylądkami Szarego i Białego Nosa jest nieustannie smagana biczami gwałtownego wiatru. Flysurferzy w skupieniu rozkładają na aksamitnym piasku bezwładne kolorowe płachty, rozplątują linki, pompką do materaców nadmuchują stelaż, latawce zaczynają nieśmiało chwytać powietrze, jak skrzydła motyla, który ledwo co opuścił poczwarkę. A potem biegną w stronę fal, żeby wygrać z odpływem, wskakują w lodowatą wodę, napinają do bólu mięśnie i linki latawca i nagle wyłaniają się z wody, już stoją na desce, łopoczące skrzydło unosi ich dalej i dalej.
Ci, którzy jeszcze nie za bardzo radzą sobie z deską, ćwiczą na plaży. Kurczowo uczepiają się świszczących na wietrze linek, przy silniejszych podmuchach ślizgają się na piętach po piasku. Spacerując brzegiem oceanu można czasami zobaczyć zagadkowe podwójne równoległe ślady, które pojawiają się znikąd, przebiegają zygzakiem kilkadziesiąt metrów, aby równie niespodziewanie zniknąć. I nie zawsze pojawiają się z powrotem.
Polecam wyprawę na Hel, żeby nauczyć się Kitesurfingu- piękny i fajny sport, dużo radochy :)
OdpowiedzUsuń