środa, 13 stycznia 2016

Tincourt Boucly: Gile.


To Mama nauczyła mnie, że każda, nawet najmniejsza żyjąca istota ma swoją właściwą nazwę i że wystarczy przejrzeć atlas motyli, wielki wolumin "Ptaki Polski" albo klucz do oznaczania drzew, żeby dostąpić zaszczytu zwracania się do niej po imieniu. Jakże uboższe jest życie, gdy firletkę poszarpaną nazywa się kwiatkiem, a kowala bezskrzydłego robakiem. Rozpoczęte przez Adama karkołomne dzieło zamykania świata w słowa nigdy się nie kończy. 

Nie po drodze zimie do Pikardii w tym roku i już powoli zaczęliśmy tracić nadzieję, że nas odwiedzą zimowi goście. Przy karmniku kotłują się zięby, rudziki, dzwońce, sikorki modre i bogatki, a po strącone na ziemię ziarenka spieszą bażanty lotem ciężkim jak moje metafory. Rosnący przed domem wiciokrzew obsiada stadko puchatych raniuszków, do pnia tulipanowca przytulają się dzięcioły - najczęściej dwa zielone, czasami jeden pstry, kowaliki spacerują po gałęziach głową w dół. Tylko ciągle brakowało gili.

Przyleciały dopiero dziś rano, jedna parka. Wyglądały na bardzo zdziwione obrotem sprawy, nie ma śniegu, kwitną pierwiosnki, a pogoda wciąż jesienna. Dwa gile to już całkiem realna nadzieja, że w końcu przyjdzie zima i wszystko wróci na swoje miejsce, że czas znów ruszy do przodu i przeminie ten trwający od trzech miesięcy listopad, że można będzie przestać czekać. Pozwólcie, że Wam przedstawię naszego zacnego gościa: Gil zwyczajny. Pyrrhula pyrrhula. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz