sobota, 31 grudnia 2016

Erfurt: Deszcz




Rok 2016 był rokiem deszczu i wszystkie najważniejsze wspomnienia oglądam dziś jak przez turlające się po szybie krople. Padało w Dreźnie, gdy zatrzymaliśmy się tam jadąc do Polski na Boże Narodzenie, padało w Erfurcie w drodze powrotnej. Późnym wieczorem na opustoszałym Domplatz złote wieże Katedry i sąsiedniego kościoła Św. Sewera odbijały się w mokrym bruku i można było dotknąć ich wierzchołków zanurzonych w kałużach.

Bretońskie mżawki, tropikalne ulewy, burze z tęczami i bez, miarowy stukot kropel przez cały czerwiec, górskie potoki, błoto i perliste wodospady. Niech już odpłynie ten 2016, niech już przyjdzie Nowy. 

Drodzy, Najdrożsi Czytelnicy, dziękuję Wam z całego serca, że towarzyszyliście mi tutaj w tym roku. Za wierne odwiedziny i wyrozumiałość dla moich licznych i niekiedy przedłużających się poza granice rozsądku nieobecności. Za ciepłe słowa i dialogi w tej i w innych czasoprzestrzeniach. Życzę Wam - i sobie również - by w Nowym Roku nie zniechęciły nas deszcze i by nie pożarły nas czyhające zewsząd smoki: Obojętność, Małostkowość, Przygnębienie, Niecierpliwość, i ten najstraszniejszy, najbardziej podstępny, któremu na imię Przyzwyczajenie. Choćby z paszczy wystawała nam już tylko sama głowa, byśmy mieli dość sił, by z niej uciec, jak ten człowieczek z kołatki w północnym portalu Katedry w Erfurcie. Żebyśmy potrafili sobie przypomnieć, że zawsze można się schronić za czerwonymi drzwiami. 


Erfurt, kołatka na północnych drzwiach Katedry.

piątek, 2 grudnia 2016

Martynika: Dar Boga





Zielona: "W Bogu pokładam nadzieję".

Cyklony zabierające kilka nic nie wartych przedmiotów, które z takim trudem udało się zgromadzić. Trzęsienia ziemi otwierające przepaście, budzące nieposkromione morskie fale. Ulewne deszcze niosące błotne powodzie. Drogi, co nie zawsze przejezdne, nagle urywające się w dżungli pod ciężarem osuwających się zboczy. Dwie czerwone ranki po ukąszeniu węża na łydce robotnika ścinającego łodygi cukrowej trzciny, zapowiedź długiej nieuniknionej agonii. Wulkan, co sto lat temu w kilka sekund zgładził całe 30 tysięczne miasto i który, to pewne, znów kiedyś zagrzmi. 

Każde wieczorne lokalne "Wiadomości" czarnoskóra prezenterka kończy tym samym zdaniem: "Niech Bóg ma w opiece Martynikę". 




Czerwono-zielona: "Bóg wszystko objawia". 

Drżenie skrzydeł kolibrów nad kwiatem flamboyant. Turkusowe płycizny perłowego piasku pełne ryb mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Słodycz dojrzałych bananów, świeżość pestek marakui, subtelność pomme cannelle. Muzyka pulsująca we krwi. Półcień palmowych liści, łagodna pieszczota fal. 

Tyle objawionych cudów, jak posmak utraconego, jak przedsmak obiecanego.




Pomarańczowa: "Dar Boga". 

Jest tu dla ciebie, więc zrośnij się z Wyspą całym ciałem. Zanurz się bez reszty w Karaibskim Morzu, poczuj jak pali stopy rozgrzany w słońcu wulkaniczny piasek, pozwól, by obmył cię tropikalny deszcz, będzie wodami Jordanu. Naucz się wdzięczności, nie przestawaj dziękować.

Wypływają w morze kruche łódeczki, a każda z nich jak modlitwa. 


czwartek, 1 grudnia 2016

Martynika: Głowa jeżowca





Połów białych jeżowców jest dozwolony na Martynice przez 5 dni w roku i jest to prawdziwe święto. Budzą się wszystkie portowe wioski, każda choćby najbardziej zbutwiała łódka ma prawo do wodowania, warczą silniki, dzwonią metalowe kosze, trzeba się spieszyć. 

Przedziwne zwierzę, kolczasta, lekko spłaszczona kulka wielkości jabłka, powolutku przemieszcza się po morskim dnie poruszając białymi igłami. Wolno je łowić wyłącznie gołymi rękami i na wstrzymanym oddechu, od 6 rano do południa. Niewtajemniczeni orientują się, że zaczął się sezon na jeżowce, gdy nagle wszędzie roi się od policyjnych helikopterów: zaglądają z góry do kolorowych łódek w poszukiwaniu zabronionego sprzętu do nurkowania. Mandaty liczą się w tysiącach euro.




Gdy w poniedziałkowe południe jemy kanapki na plaży w Tartane, łodzie właśnie wracają z połowu. Młodzi chłopcy wyskakują z nich w biegu, prężą się czarne ramiona pod ciężarem pękatych koszy, z których wysypują się na brzeg całe góry białych jeżowców. Kobiety nie próżnowały, wzdłuż plaży płoną ogniska pod zaimprowizowanymi z falistej blachy paleniskami, już za chwilę będzie się piekł karaibski kawior. Tak właśnie miejscowi nazywają to wykwintne danie: "kawior Karaibów", ale do kawioru równie mu daleko, co rosyjskim jesiotrom do martynikańskich jeżowców... choć może faktycznie jest w tej analogii odrobina prawdy: jedyną jadalną częścią jeżowców jest znajdująca się na samym spodzie muszli ikra, której cena wynosi aktualnie około 100 euro za kilogram. 

Z każdą wciąganą na brzeg łodzią rosną jeżowcowe góry, wokół nich zasiadają całe rodziny: seniorzy w kapeluszach z bananowych liści, nastolatki z nieprawdopodobnymi fryzurami, dzieci w szkolnych mundurkach, co wróciły do domu na obiad, uśmiecha się do nas dziewczyna w różowej sukience z kilkumiesięcznym niemowlęciem przyssanym do piersi. Tak jak wszyscy inni stuka łyżką w kruchą muszlę jeżowca, wydłubuje do wielkiego wiadra czarną galaretę, a następnie delikatnie wkłada do gęsto plecionego wiklinowego koszyka żółtą ikrę, największy skarb. W jednym jeżowcu jest tego tyle, co w łyżeczce do kawy. Gdy już trochę się tej ikry nazbiera, kobiece palce zręcznie faszerują nią puste muszle jeżowców i stawiają na ogniu. Martynikańska gościnność to nie mit, ten chłopak, co przed chwilą przywiązał łódkę do przybrzeżnej palmy, przyniesie nam jednego jeżowca na spróbowanie. Smakuje jak jakieś wędzone rybie podroby, nie damy się skusić na zakup całego. Dzieci sprzedadzą je później przejezdnym na poboczu, zawinięte szczelnie w aluminiową folię, żeby nie raniły palców. Zanim deszcz rozmyje wypisane flamastrem litery, na tekturowych tablicach będzie można przeczytać: "Głowa jeżowca".