poniedziałek, 30 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 8. Notre Dame du Mont des Oliviers.


Nie da się tu trafić przez przypadek. Gdybym rok temu w samolocie nie spotkała tego Benedyktyna, co wyruszył z misją podreperowania finansów martynikańskiej wspólnoty, w ogóle nie wiedzielibyśmy, że na wzgórzu nad Fort de France gnieździ się solesmeńskie opactwo. Kościół z kanciastego betonu, kilka budynków mieszkalnych, mnóstwo kwiatów, między drzewami da się dostrzec ocean, choć powietrze jest tu już wilgotne i zielone dżunglą. 

Nieszpory zaczynają się o 17:15, mnichów jest ośmiu, zaśpiewają po łacinie. Gregoriańskie chorały nawet na tym końcu świata brzmią tak bardzo znajomo, świetliste melodie tutaj też mają moc łączenia nieba z ziemią. 

Rorate caeli desuper et nubes pluant justum. 
Ne irascaris, Domine, ne ultra memineris iniquitatis.

W miarę jak zapada zmierzch, przez otwarte na oścież drzwi i okna kościoła tropikalna noc dołącza się do śpiewu smyczkami świerszczy, chórem świszczących żab i całą orkiestrą niezidentyfikowanych stworzeń, które tworzą charakterystyczny nocny gwar Martyniki. Kiedy zamilkną Benedyktyni, monodie dalej będą się śpiewać, aż do świtu.

Gdy wychodzimy z kościoła jest już zupełnie ciemno. Spada na nas ożywczy ciepły deszcz, pieszczota niebios.

niedziela, 29 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 7. Fort de France.


Stolica Martyniki jest miastem brzydkim, brudnym i przeraźliwie biednym. Prom z naszej l'Anse à l'Ane dopływa tam w 15 minut, nie wierzymy własnym oczom, katedra zniknęła - później okaże się, że właśnie rozebrano stalowo-drewnianą wieżę do remontu. W porcie stoją dwa turystyczne statki wielkie jak wieżowce, niemieccy emeryci szczelnie wypełnili dziś wąskie duszne uliczki oraz setki identycznych sklepików z plastikowymi butami i kwiecistymi obcisłymi sukienkmi "made in China". Ktoś wylewa brudną wodę prosto na ulicę, rdzewieją metalowe balkony, łuszczy się farba. Zapach curry i cynamonu miesza się z fetorem rybiego targu i gnijących owoców, powietrze drży klaksonami stojących w korkach samochodów. 

Pomimo tej całej brzydoty, brudu i biedy spacerując po Fort de France nie przestajemy się uśmiechać, miasto pulsuje pozytywną energią. Ludzi łączy niemalże namacalna więź, debatujące grupki mężczyzn w słomkowych kapeluszach stoją w każdej bramie, kobiety zagadują do siebie obierając warzywa na sąsiednich balkonach, nikt nie spuszcza głowy, z ciekawością patrzą nam w oczy.

Naprawdę wydają się szczęśliwi, powinniśmy się od nich uczyć. Wieczorami wyciągają z domów bębny i tańczą na ulicy. 

sobota, 28 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 6. -6 m.


Jeśli raj był miejscem absolutnej harmonii cielesnych doznań i jeśli jeszcze gdzieś istnieje jakaś jego namiastka, to jest nią karaibskie morze. Krystaliczna woda o temperaturze 30° C, ledwo odczuwalne fale kołyszą podwodne ogrody jak echo odległych kroków. Człowiek zanurza się w nim jak we wspomnieniu bezpowrotnie utraconego bezpieczeństwa. Nie bez powodu w języku francuskim morze (la mer) i matka (la mère) brzmią dokładnie tak samo.

Pierwsze prawdziwe nurkowanie, pół godziny na głębokości 6 m. Powrót przed początek.

piątek, 27 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 5. Morne des Esses.


Nad Atlantykiem jak zwykle chłodniej, droga z portu Sainte Marie do Morne des Esses pnie się prawie pionowo w górę - i nie jest to hiperbola. Wąska skalna półka, przepaście po jednej, a czasami nawet po obu stronach, żeby jeździć samochodem po Martynice trzeba mieć dobre hamulce i stalowe nerwy. Ze szczytu widok na kryte czerwoną dachówką domki trzymające się cudem stromych zboczy, strzelające w niebo fajerwerki palm, poletka bananów i trzciny cukrowej. 

Tegoroczne małżeńskie negocjacje o zamianie pola buraków cukrowych na pole trzciny uważam za otwarte.  

czwartek, 26 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 4. Podwodne cuda.


Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości, będziemy latać.

W Anses d'Arlet pod wodą jest skała, stojąc na plaży w centrum miasteczka można dostrzec jej wierzchołek wystający ponad powierzcznię, przysiadają na nim mewy. Wystarczy przepłynąć jakieś 50 metrów, by się przy niej znaleźć, woda jest tak przejrzysta, że ma się wrażenie szybowania w powietrzu. W połowie drogi spotykamy olbrzymią ławicę srebrnych rybek wielkości sardynek, rozstępują się przed nami, jak jaskółki w locie, jakiś niesłyszalny sygnał nakazuje im nagle zmienić kierunek, wszystkim tysiącom w tej samej sekundzie, żadna z nich nawet nas nie dotknie. Im bliżej skały, tym więcej kolorów i po chwili znajdujemy się w prawdziwym akwarium. Wokół nas ryby o przedziwnych nazwach: anioły, rycerze, papugi, trąbki, te malutkie i całkiem spore, płaskie, nadymające okragłe brzuchy, ze szpiczastym nosem, z postrzępionymi płetwami, przechadzające się pojedynczo i w całych stadkach, jaskrawo żółte, w pomarańczowo-białe paski, tęczowe, czerwone, w kolorowe kropki, fantazja natury nie przestaje zadziwiać. Skała okazuje się nagle podwodnym ogrodem, chylą się na wietrze ukwiały, ramiona korali jak konary drzew, gąbki jak starannie przystrzyżone krzewy, kwitną rozgwiazdy. Przelatujemy nad tym wszystkim w zachwycie, zawieszeni w przestrzeni. Mocno ściskam małą dłoń, wielki to zaszyt być przewodnikiem wśród cudów doświadczanych po raz pierwszy.

środa, 25 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 3. Saint Pierre.


Dlaczego przewodnik pokazał nam te zdjęcia? 

Restauracja nazywa się Fromager, jak to olbrzymie czterystuletnie drzewo, co rośnie tuż obok, z konarami wyrastającymi z pnia pod kątem prostym, z kolczastą korą. Miejscowi nazywają fromager "drzewem duchów", w St Pierre jest sporo duchów. Dokładniej: ponad 30 tysięcy, wybuch Montagne Pelée w 1902 roku miał siłę rażenia dziesięciu bomb atomowych i oszczędził tylko jednego mieszkańca (już kiedyś o nim pisałam). Przewodnik pokazał nam kamienną celę, w której zamknięto Cyparisa i która uratowała mu życie, ruiny teatru mieszczącego ośmiuset widzów odkopane spod pięciometrowej warstwy wyplutych przez wulkan kamieni, uliczki wyłożone brukiem z Bordeaux (coś w końcu trzeba też było przytransportować z - nie tylko do - Europy, inaczej okręty były zbyt lekkie, by stawić opór falom), fragmenty osmolonych kamiennych murów, na których wyrosło dzisiejsze miasto. Opowiedział ze szczegółami, jak umierali. A na koniec pokazał nam zdjęcia.

Potrawka z ośmiornicy w pomidorach i papryce pali jak tropikalne słońce w samo południe i nawet towarzyszące jej smażone słodkie banany nie są w stanie zmienić tego faktu. W dole St Pierre ufnie zwraca twarz w stronę morza, choć złowrogi cień wulkanu czai się tuż za plecami... i znów powracają przed oczami te zdjęcia. Ciągle nie potrafię zrozumieć dlaczego nam je pokazał. Czasem naprawdę lepiej nie wiedzieć, nie widzieć, stworzyć sobie obrazy nie przekraczające naszej własnej miary.

Chłopcy kończą lody, dopijamy kawę. Dość historii na dzisiaj, chodźmy na plażę. Na północy wyspy piasek jest czarny jak popiół.

wtorek, 24 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 2. Światło.


Blisko do równika, dzień kończy się i zaczyna zupełnie niespodziewanie. Nietrudno wstać przed świtem, gdy czeka na nas przenikające na wskroś światło zwielokrotnione w każdym liściu, jak w niekończącej się mozaice luster. Budzą się kolibry, zawisają kilka sekund nad nakrytym do śniadania stołem, machają skrzydełkami tak szybko, że nawet ich nie widać, przez moment skrzą się szmaragdowe brzuszki i już ich nie ma, zniknęły wśród kwitnącej bugenwilli. Pierwsi pasażerowie czekają na prom do Fort de France, choć wcale nie sprawiają wrażenia, jakby się im gdzieś spieszyło, czas ma tu inną wartość. Szósta rano, dzień drugi, tyle powodów, by być wdzięcznym.  

poniedziałek, 23 listopada 2015

Pamiętniki z Martyniki. Dzień 1. Odlot.


Niedzielne popołudnie, lotnisko w Orly jak baza wojskowa w pobliżu linii frontu, wszędzie dwuosobowe patrole uzbrojone w karabiny, kamizelki kuloodporne, maski gazowe. Podróżni spoglądają na siebie podejrzliwie sparaliżowani w niemej czujności. Lot do Fort de France jest opóźniony o cztery godziny, każda minuta trwa kwadrans, z dziećmi - dwa. 

Startujemy w stronę zachodzącego słońca, będziemy je gonić przez cały Atlantyk. Niewiarygodny spektakl, lecimy 10 000 km nad czerwono-złotą równiną chmur, zmierzch zapada przez dziesięć godzin. Zachwyt tak wielki, że już nie ma miejsca na strach.

Nocna Martynika widziana z góry jest jak odbijająca się w oceanie gwiezdna konstelacja, samolot siada leciutko, olbrzymi tropikalny nocny motyl. Powietrze jest gęste, pełne wilgotnej roślinności i dojrzałych owoców, przyjmuje nas życzliwym ciepłym dotykiem. 

Jutro wszystko wyda nam się dużo bardziej realne, ale w ten pierwszy wieczór na tarasie z widokiem na migoczące w oddali światła Fort de France śnimy naszą Martynikę.


czwartek, 19 listopada 2015

Laon: Tintinnabulum

Gram loquitur, Dia vera docet, Rhe verba colorat,
Mus canit, Ar numerat, Geo ponderat, Ast colit astra.*


Tintinnabulum, dzwoneczki. Posłuchaj, jak brzmi dźwięk światła rozpraszającego ciemności.

Średniowiecze wcale nie było mroczne, z całych sił pięło się do światła. Sztuk wyzwolonych, czyli umiejętności godnych wolnego człowieka, jest siedem, cała ludzka mądrość spoczywa na tych siedmiu kolumnach, Martiannus Capella w V w. był o tym święcie przekonany. Obowiązkiem wolnego człowieka jest poznanie Bożego Słowa, ale nie bezmyślnie i ślepo, lecz poprzez systematyczne kształcenie się w sztuce literackiej i naukach ścisłych. Najpierw należy więc opanować studia nad Słowem, czyli Trivium, trzy drogi dostępu do literatury: retorykę, gramatykę i dialektykę. Później przyjdzie czas na krzyżujące się ścieżki Quadrivium, nauki o Rzeczach, które można pojąć tylko dzięki czterem gałęziom matematyki: arytmetyce, geometrii, astronomii i muzyce. Nie dziw się, muzyka naprawdę jest matematyką, tą, która pozwala oswoić czas i trwanie.

Odrobina tego średniowiecznego światła dociera do nas przez kolorowe szkiełka rozety sztuk wyzwolonych z 1180 r. w północnym ramieniu transeptu katedry w Laon. Błądząc wśród martwych kamiennych domów górnego miasta trudno uwierzyć, że kiedyś Laon było stolicą państwa Karolingów, do której ściągały barwne kupieckie karawany i światłe umysły z całej Europy, że jeszcze zanim pięć wież Notre Dame wyrosło ze wzgórza, studiował tu sam Pierre Abelard. Królową wszelkich nauk jest filozofia i to ona zasiada na tronie mądrości z berłem w dłoni w centrum rozety. Jako atrybut potęgi wcale nie potrzebny jej miecz - dumnie dzierży święte księgi. Jej stopy spoczywają na ziemi, ale głowa sięga chmur, gdyż jako jedyna obcuje z Bogiem twarzą w twarz. Tłumaczy studentom, że niczym po drabinie trzeba wspinać się ku światłu po szczeblach kolejnych sztuk wyzwolonych, tylko w ten sposób można posiąść mądrość. Wokół niej zgomadziły się wszystkie zacne damy (zaczynając od góry i zgodnie z ruchem wskazówek zegara): Retoryka dźwigająca księgi z antycznymi mowami, Gramatyka nauczająca dzieci, żywo gestykulująca Dialektyka, Astronomia wparująca się w astrolabium, Arytmetyka trzymająca nomogramy, Medycyna, bliska krewna siedmiu sióstr, Geometria kreśląca cyrklem architektoniczne plany i w końcu Muzyka. Usiadła bokiem na kamiennej ławce, w prawej dłoni trzyma pałeczkę, którą uderza w coś przypominającego dzwoneczki, a lewą zdaje się kłaść dźwięki w powietrzu, plączą się przez chwilę w skrywającej włosy woalce i lekkim lotem wzbiją się w górę, jeszcze przez chwilę podąża za nimi wzrokiem, zanim rozprysną się pod sklepieniem jak mydlane bańki.

Jaki kształt miały te dźwięki? Jak brzmiała świetlista melodia wygrywana przez najwspanialszą ze sztuk wyzwolonych? Co to za instrument? Z naszymi wszechmocnymi smartfonami w dłoni mamy wrażenie, że wiemy wszystko i że nosimy w kieszeni sumę dokonań minionych pokoleń. To nie tak, zupełnie nie tak, każda rewolucja brutalnie rwie wątłe nici kulturowego dziedzictwa, obiecuje światło i porządek, a niesie jedynie chaos, by później na zgliszczach budować od zera jakiś zupełnie nowy świat. Zgubiliśmy dzwoneczki z Laon.

Może słychać jeszcze ich echo u estońskiego kompozytora Arvo Parta? Przez dwadzieścia lat miotał się między dodekafonią i serializmem, by w końcu pozwolić się unieść gregoriańskim chorałom na wyżyny mistycznych doświadczeń. W połowie lat '70 postanawił odnaleźć utraconą prostotę, powrócić do perfekcyjnych akordów, oczywistych triad, jak śpiew trzech dzwoneczków z Laon. Nazwałem moją muzykę tintinnabulacją, bo brzmi jak tintinnabulum, jak dzwoneczki - tłumaczył zdziwionym nawykłym do hałasu współczesnym. Melodia i akompaniament stają się jednym. Moja muzyka jest jak białe światło, które zawiera w sobie wszystkie kolory. Tylko pryzmat może rozdzielić kolory i sprawić, że będą widoczne. Tym pryzmatem jest dusza słuchacza. 

Tintinnabulum, średniowieczne dzwoneczki z Laon. Dźwięk światła rozpraszającego ciemności. Dźwięk nadziei.

* Gram (-atyka) mówi, Dia (-lektyka) naucza, Re (-toryka) barwi słowa, Muz (-yka) śpiewa, Ar (-ytmetyka) liczy, Geo (-metria) waży, Ast (-ronomia) zajmuje się ciałami niebieskimi.

Suzanne Martinet, La cathédrale de Laon, édition Art et Tourisme


sobota, 14 listopada 2015

Chemin des Dames


Wielka Wojna nigdy się we Francji nie skończyła, wszystkie kolejne pokolenia noszą ją w sobie jak jakąś genetyczną skazę, krąży we krwi czarną smołą strachu i wstydu. 11 listopada, jak co roku, kroki same kierują się w poszukiwaniu śladów i blizn gnane ludzką potrzebą rozumienia i poczucia sensu, uwznioślenia zwierzęcego wycia konających, które wciąż uparcie powraca leśnym echem.

Wąska wyżyna niczym długi na 26 km mur obronny łączy Laon i Soisson. Szczytem biegnie Chemin des Dames, malownicza "Droga Pań", Adelajdy i Wiktorii, córek Ludwika XV, które regularnie przejeżdżały tędy z Paryża do zamku La Bove, odwiedzić byłą guwernantkę (przy okazji także kochankę ojca...) Francoise de Chalus. Aby białe królewskie rumaki nie ubłociły sobie kopyt, drogę wybrukowano - dziś jest asfaltową szosą departamentalną 18CD.  

Wiosną 1917 r. pozycje na górze zajęli Niemcy, a Francuzi pod wodzą generała Niwelle próbowali wspiąć się na szczyt. Misja niemożliwa, skazana na porażkę, padali pod kulami jak sarny namierzone z myśliwskiej ambony. Zginęło ich tu ponad 200 tysięcy i żołnierskie piosenki mówiące o ziemi zroszonej krwią w tym przypadku nie mają nic z metafory, horror rannego ciała jest zawsze tak okrutnie rzeczywisty. Dziury po eksplozjach pocisków są jeszcze dziś doskonale widoczne pod skórą podszycia, las ciągle oddycha śmiercią. I to uporczywe pytanie o sens - podobno dorosłość jest akceptacją faktu, że po prostu czasami go nie ma. Ścieżka wspina się pod górę, gruba warstwa suchych liści kryje błotniste kałuże i wystające korzenie drzew, ślizgają się buty. Leżące w dole wioski udają, że już niczego nie pamiętają, a przecież nie wolno zapomnieć. Żadnego z 200 tysięcy.

Wszyscyśmy ocaleli z tej Wojny. Tej i kilku innych, także tych, które dopiero przeczuwamy. Ocaleliśmy nie po to, aby żyć, mamy mało czasu. Najważniejsze - i najtrudniejsze - powiedzieć o tym wszystkim naszym dzieciom.

Pamięci 13.11.2015.

wtorek, 3 listopada 2015

Arles: Vincent i Paul


Nie ma już Żółtego Domu, choć w zasadzie mógłby być wszędzie, każdej nocy Arles jest szafirowo-złote, jak na jego płótnach. Na parterze kuchnia i atelier, na piętrze dwie malutkie sypialnie z zielonymi okiennicami: jedna Vincenta, druga dla gościa. Zbyt mocno na niego czekał, zbyt wiele na nim ciążyło nadziei, żaden człowiek, choćby nawet postury Gauguin, nie był w stanie wypełnić tej otchłani samotności, nie mógł stać się tamą dla szaleństwa wzbierającego jak Rodan. Czekał na niego całe lato. Za pieniądze od Théo kupił łóżko dla przyjaciela, żeby jeszcze tylko starczyło na farby i na chleb, nic nie szkodzi, że będziemy żyć skromniej, niż mnisi, Sztuka nakarmi ciało i duszę, a Arles stanie się Pont-Aven południa. Świeżo pomalowane na żółto ściany, gościnny pokój niech będzie prawdziwie słoneczny, przytulny, jak kobiecy buduar, urządzony z miłością. 

Szyderczy śmiech Paula ranił uszy, jak ostrze brzytwy, nie lubię żółtego, wszystko u ciebie jest jak słoneczniki, ze spłowiałą od słońca czupryną sam jesteś już do słonecznika podobny. Przyjechał w końcu 23 października 1888 r., wysiadł z pociągu w drewnianych sabotach, zmęczony piętnastogodzinną podróżą z Bretanii z sześcioma przesiadkami, chory na jakieś tropikalne paskudztwo. Runął ciężko na zaścielone w żółtym pokoju nowe łóżko i od razu zasnął. Nawet nie podziękował. 

Wytrzymali ze sobą dziewięć tygodni. Tęsknota wygładza rysy, Paul na którego czekał, nagle tak bardzo cieleśnie okazał się być kimś innym. Trzeba przyznać, że wspierał i zachęcał, ale i tak zazwyczaj kończyło się na krytyce obrazów Vincenta, który wcale jej nie potrzebował, by czuć się ostatnim z ostatnich, zawsze i we wszystkim najgorszym. Błagalne starania o okruchy uznania, o dobre słowo, a w zamian tylko rosnące rozczarowanie. I znów samotność, ta najbardziej przerażająca, bo w obecności ukochanego człowieka. Słynna kłótnia ma miejsce na dzień przed Wigilią. Słowa Paula są tak bolesne, że już chyba lepiej by było nie mieć uszu. To lewe dostanie w prezencie filigranowa Rachel, która jako jedyna w całym Arles miała dla Vincenta odrobinę ludzkiego ciepła. Podobno to właśnie o nią się pokłócili, Paul sugerował, że jej usługi zbyt mocno nadwyrężają wspólny budżet, nawet kobiety nie potrafisz uwieść, jak chcesz, mogę cię nauczyć, powiedział. Błysnęła brzytwa, już nigdy więcej się nie zobaczyli.  

W maju na własną prośbę Vinicent został zamknięty w przytułku dla obłąkanych w pobliskim Saint Rémy de Provence, gdzie przez rok malował bez wytchnienia pejzaże pełne drzewek oliwnych przypominających wyciągnięte w agonii ku niebu palce starca. Decyzję o "samo-odejściu" podjął w Auvers sur Oise mając 37 lat. Dla Paula nie było innej drogi tylko droga do morza*, więc uciekał, byle dalej - a wiedzą emigranci, że od siebie uciec nie sposób - Tahiti, Markizy... Umierając na gangrenę wśród egzotycznych kwiatów malował bretańską wieś pokrytą śniegiem. I nawet na ten koniec świata zabrał ze sobą nasiona słoneczników, kwitły w tropikalnym ogrodzie tysiącami czarnych smutnych oczu.


*Zbigniew Herbert, Gauguin Koniec

V. Van Gogh, Lettres à son frère Théo
V. Forrester, Van Gogh ou l'enterrement dans les blés
E.H. Gombrich, Histoire de l'Art


5.