czwartek, 27 sierpnia 2015

Amiens: Żelazna wstążka

"Car Tu es, Seigneur, la commune mesure de l'un et de l'autre. Tu es le nœud essentiel d'actes divers." 
Antoine de Saint-Exupéry, Citadelle 


Sam, zawsze sam, z tym kamiennym ciężarem na barkach, jak gdyby to tylko na mnie spoczywał trud utrzymania całego nieba w równowadze. Misja to zbyt wielka, nie jestem z granitu, już czuję, jak rośnie we mnie bunt każdego najmniejszego ziarenka piasku. Wiem, że innych doświadczasz podobnie, widzę ich zmęczenie pisane pęknięciami zmarszczek, lecz przecież nie mogę im pomóc. Odpowiedzialność i obowiązek mocno wbijają w ziemię każdego z nas i nidy nie będzie nam dane zbliżyć się do siebie choćby o centymetr. Nawet gdybym tęsknił całym sercem, odległość między nami pozostanie bezlitośnie niezmienna. Tak więc trwam w samotności, na zawsze sam. 

Skarżysz się, użalasz nad sobą, błagasz Architekta o jakąś inną rolę, bo z tego miejsca, w którym stoisz nie możesz zobaczyć, że wiąże cię z innymi kolumnami ukryta w triforium żelazna wstążka. A przecież wieokrotnie przeczuwałeś jej obecność, gdy już wydawało ci się, że ciężar, który przyszło ci nieść zaraz cię złamie, że rozpadną się w proch z trudem ciosane kapitele... jednak jakaś tajemincza siła nie pozwalała ci upaść i miałeś wrażenie, że podtrzymywały cię czyjeś życzliwe ramiona. Uniknąłeś katastrofy dzięki mocy żelaznej wstążki, która splata wszystkie samotne kolumny w kamienny bukiet i sprawia, że choć wcale o tym nie wiedzą, wspierają się wzajemnie. Jak w tej dziecięcej zabawie, gdy stojąc w kole i mocno trzymając się za ręce możemy śmiało odchylić się do tyłu wiedząc, że silna więź zaciśniętych dłoni nie pozwoli nam się przewrócić. Musisz tylko ośmielić się zaufać, że nigdy nie jesteś sam.  

Wszystkie kolumny nawy głównej, transeptu i prezbiterium Notre Dame z Amiens są połączone ze sobą żelazną obręczą, która jest wbudowana w posadzkę galerii triforium. Ma ona 95 mm szerokości i 54 mm wysokości. (Maurice Rivoire, Déscription de l'Eglise Cathédrale d'Amiens, Maisnel; Amiens, 1806, s.19) Zainstalowano ją w 1498 r. by uchronić Notre Dame z Amiens przed losem siostry z Beauvais, której sklepienie co prawda wznosi się aż na 48 m, lecz która posiada jedynie transept i prezbiterium, gdyż projekt okazał się zbyt śmiały, by sprostać grawitacji. To właśnie dzięki sprytnej architektonicznej sztuczce ukrytej wstęgi z hiszpańskiego żelaza katedra w Amiens jest rekordzistką pod wzgledem wysokości gotyckiego sklepienia (42 m 88 cm)... które do dziś bez najmniejszej skargi godnie dźwiga kamienny ciężar.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Amiens: Katedra pana Rivoire



Maurice Rivoire zdecydowanie nie rozumiał i nie lubił gotyku. Światły historyk epoki napoleońskiej, członek stowarzyszenia z Abbeville mającego na celu propagowanie nauki i literatury, nie wiedzieć dlaczego zaakceptował zlecenie biskupa na sporządzenie dokładnego opisu Notre Dame z Amiens. I wbrew samemu sobie oddał się temu dziełu całym sercem. 

Był rok 1806, w Paryżu zaczynano właśnie budowę łuku triumfalnego i jedynym słusznym stylem architektonicznym był geometryczny klasycyzm ze swoimi kopułami, trójkątnymi tympanonami i regimentami starożytnych bogów. Nic więc dziwnego, że Rivoire już we wstępie żarliwie bronił się przed ewentualnym zauroczeniem średniowiecznym arcydziełem: Architektura gotycka jest zbyt jednorodna. Słusznie zarzucają jej to wszyscy, którzy porównują ją do architektury starożytnej i współczesnej. Rzeczywiście trudno w niej odnaleźć jakiś porządek, jakieś zróżnicowanie. Wszystkie budowle skonstruowane w tym stylu oferują jedynie stałą i nieprzyjemną monotonię. Kiedy dogłębnie przestudiowało się jedną z nich, zna się już wszystkie pozostałe. Charakterystyczne dla gotyku ornamenty męczą swoim rozdrobnieniem i nadmiarem: na niewielu z nich oko może odpocząć i niełatwo jest je rozróżnić między sobą.* W zamierzeniu Rivoire opis katedry w Amiens miał udowodnić te wszystkie - i wiele innych - niedoskonałości. 

Rivoire udał się więc do katedry ze "szkiełkiem i okiem" racjonalisty, skrupulatnie przestudiował całą historię układania kamienia na kamieniu, próbował oszacować głębokość fundamentów, z dokładnością co do centymetra zmierzył wysokość sklepień (42 m 88 cm), obwód każdej ze 126 kolumn, rozpiętość skrzydeł transeptu (59 m 12 cm). Przeczytał chyba wszystko, co o katedrze napisano, wypytał miejscowych o przekazywane z ust do ust anegdoty, sporządził spis wszystkich 83 biskupów Amiens wraz z notami biograficznymi, począwszy od zgładzonego męczeńską śmiercią w 303 r. świętego Firmina.

W miarę notowania tych wszystkich centymetrów, wpatrywania się w ogniste witraże, przemierzania w te i wewte biało-niebieskiej posadzki, katedra stopniowo rozrastała się w Rivoire jak drzewo, wypełniała szczelnie myśli, przemieniała go od środka. Dobrze potrafię rozpoznać, że i dla niego nadszedł ten moment, gdy katedra ukazała mu się w całej swojej złożoności, że objawiła mu swój sens, który jest przecież czymś więcej, niż tylko sumą zmierzalnych mistrzowsko ociosanych kamieni. Przewracając kolejne z 248 stron jego książki możemy być świadkami tego subtelnego cudu - trzeba tylko na chwilkę zamknąć oczy na cyfry, daty i nazwiska i wsłuchać się w przymiotniki i przysłówki. Na 67 stronie Rivoire opowie nam jaki dźwięk wydają kolumny prezbiterium, gdy postuka się w nie palcami, a następnie wyjaśni, w którym miejscu trzeba stanąć, by mieć najlepszy widok na poszczególne kaplice. Wspomni też, ile czasu zajęło mu przemierzenie całego labiryntu (5 minut), w końcu zauważy nawet modlących się wiernych. Powoli daje się odczuć ten rodzaj zmysłowego kontaktu z budowlą, który nieuchronnie prowadzi do zachwytu, ale dopiero wspominając o witrażach Rivoire skapituluje ostatecznie. I napisze, że to jednak wspaniała bazylika. 

O Notre Dame z Amiens przeczytałam sporo, ale dzieło Rivoire jest z całą pewnością najbardziej wyczerpującym studium, które wpadło mi w ręce. A jeśli kiedyś jeszcze będziesz chciał posłuchać o katedrze w Amiens, już nie pomylę się opowiadając o wysokości galerii okiennej (15m 58 cm razem z triforium)... zapytam o detale pana Rivoire, który, zanim pokochał Notre Dame z Amiens, zdecydowanie nie rozumiał i nie lubił gotyku. 



poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Cayeux-sur-Mer


Jeśli kiedyś zdecydujesz się sprawdzić, jak wypływając z Abbeville Somma łączy się z oceanem, gdy miniesz już Saint-Valery, zatrzymaj się na chwilę w Cayeux-sur-Mer. Przywitają cię rzędy willi wybudowanych w latach dwudziestych (kiedy to naukowo udowodniono paryskiej arystokracji, że kąpiel w morzu jest zbawienna dla zdrowia), karuzele, sprzedawcy lodów i gofrów i cały ten kolorowy tandetny wakacyjny kram. Zdziwisz się, że w Cayeux nie ma prawdziwej plaży (takiej bałtyckiej z dzieciństwa), ale zaraz przypomnisz sobie, że przecież "cayeux" to "caillou", czyli "kamyk". I kiedy miniesz już długi na dwa kilometry sznureczek 409 drewnianych kabin do wynajęcia, zobaczysz jak stromym zboczem biegną do oceanu miliony kamieni. 

Jak będziesz mieć trochę szczęścia, może wcale nie będzie ładnej pogody i pochowają się turyści, zatrzymają się skrzypiące karuzele, ucichną krzyki lodziarzy i będziesz mógł usłyszeć więcej. Gadają mewy, skarży się na nadmiar wiatru czerwona flaga, klik klik klik uderzają o siebie kamyki niesione przez pianę przypływu. Zdobądź się na odwagę i podejdź do linii frontu, gdzie tym razem - nim role się odwrócą za sześć godzin - wygrywa najeźdźca. I kiedy słoną wilgotną dłonią triumfujący ocean zamknie ci oczy, przez chwilę będziesz mieć wrażenie, że słyszysz jak stukają w rytmie fal trybiki odwiecznej maszynerii świata. 


niedziela, 16 sierpnia 2015

Muffinki z jeżynami


Są plastikowe obrusy, których nie da się poplamić, bita śmietana w sprayu, cukier wanilinowy bez śladu wanilii, hiszpańskie truskawki przypominające rzodkiewki, arbuzy bez pestek. Babcia z pogardą mówiła na to „ersatz”. Raz nawet dała się przekonać i posadziła w ogrodzie jeżyny bez kolców. Podlewała deszczówką zbierającą się w starej balii, podsypywała kompostem, długie wiotkie pędy starannie przywiązywała do drucianej kratki. W końcu pojawiły się podejrzanie wielkie owoce, obietnica butelek jeżynowego soku do herbaty i posypanego cukrem pudrem placka. Długo nie chciały dojrzeć, a kiedy były już całkiem czarne, okazało się, że pozostały twarde i przeraźliwie kwaśne. Nie miały zupełnie nic wspólnego z tymi drobnymi, rozpływającymi się między językiem i podniebieniem jeżynami, które przywoziliśmy w pomarańczowym plastikowym wiaderku z całodniowej wyprawy pociągiem do pobliskiego lasu.

Muffinki z jeżynami to zmodyfikowany przepis na "placek" Babci. Placek robiło się w 5 minut, zawsze się udawał, pieczony w prodiżu w zależności od dostępnych dobrodziejstw natury: z truskawkami, rabarbarem, borówkami, jeżynami... Pokrojony na kwadraty stał na stole na szydełkowym obrusie i czekał na gości. I bardzo trzeba było uważać, żeby tego obrusu nie poplamić zasłuchawszy się zbytnio w niekończące się historie. Ciągle "siedzę na jej kolanach a ona opowiada mi wszechświat". 

Cena za prawdziwe jeżyny jest tą samą, jaką przychodzi nam płacić za najbarwniejsze beztroskie wspomnienia: poparzone pokrzywami łydki, kilka zadrapań, spalone przez słońce ramiona i brudne paznokcie. I jeszcze dożywotni wyrok szukania na próżno tych pierwszych doznań, smaków i zapachów zatopionych w bursztynie dzieciństwa.

Od trzech lat Babcia nie czyta już tego, co tutaj piszę - po drugiej stronie życia pewno są lepsze sposoby, by towarzyszyć najbliższym. 

Muffinki z jeżynami

Składniki na 12 muffinek:

335 g mąki
150 g cukru
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 szklanka mleka
100 g roztopionego masła
1 jajko
otarta skórka z cytryny
Jeżyny

Nagrzać piekarnik do 200 °C.
Roztopić masło i odstawić do przestudzenia. 
W tym czasie wymieszać w misce wszystkie pozostałe składniki (oprócz jeżyn). Można użyć miksera, choć wystarczy drewniana łyżka, małe grudki są jak najbardziej dopuszczalne. Dodać stopione masło, zamieszać. Do silikonowej formy na muffinki nałożyć ciasto do połowy wysokości, do każdej muffinki włożyć kilkanaście jeżyn i dopełnić ciastem. 
Wstawić do piekarnika i piec 20 minut. 

środa, 12 sierpnia 2015

Un train peut en cacher un autre


Pociągi, tramwaje i spotkania, na które się spóźniłam. Niewypowiedziane słowa i te co to „o jedno za dużo”. Niezłapane w locie propozycje. Błędnie odszyfrowane znaki. Ziarenka czasu przepuszczone bezmyślnie przez palce. Wybory, z dalszej perspektywy jednak nie najlepsze. Decyzje podjęte za późno, za wcześnie. Telefony odłożone na kiedy indziej, a teraz to już nawet na zawsze. 

Wszystko to wraca do mnie ilekroć przekraczając przejazd kolejowy spotykam tę tablicę: Jeden pociąg może skrywać następny. Rozumiem, że ma mnie ona ostrzec przed zgubną w skutkach nieuwagą, jednak nieposkromiona skłonność do interpretacji przemienia ją w optymistyczny aforyzm. Dziekuję ci francuski kolejowy poeto za nadzieję, że za tym pociągiem, na który się spóźniłam, pojedzie jeszcze jakiś następny... że będzie nam dana jakaś druga szansa.  

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Morelowa konfitura z lawendą



Morelowa konfitura z lawendą to prawdziwa lekcja trudnej umiejętności cierpliwego czekania na właściwy moment. 

Morele muszą być dojrzałe, z zaróżowionymi słońcem aksamitnymi policzkami. Powinny z lubością poddawać się twoim palcom rozłamującym je na pół i bez oporu wyzbywać się pestki. Problem w tym, że czasem lato na Południu bywa deszczowe i choć to już sierpień, morele ciągle blade, nieśmiałe, zamknięte w sobie. Tymczasem lawenda, ta z naszego ogrodu, jest niecierpliwa, wyciąga smukłą szyję ku palącemu słońcu, wabi trzmiele odważnym zapachem, przez kilkanaście dni daje z siebie wszystko i później bardzo szybko przekwita. Do ciebie należy trudne zadanie zeswatania tych dwóch istnień w chwili, gdy są najbliższe doskonałości i zamknięcie tego ulotnego spotkania w zaprawionych na zimę słoiczkach (to zupełnie tak, jak wtedy, gdy we właściwym momencie przecinają się dwie subiektywne osie czasu i nie możemy się nadziwić, i mówimy o szczęściu). Bywa jednak czasem i taki rok, kiedy ten wyczekany właściwy moment się nie zdarza. Lawenda przekwita, morele ciągle jeszcze kwaśne, pani domu zajęta pilniejszymi sprawami. Mimo rozczarowania trzeba wówczas przyjąć z pokorą prawdę, że istnieją rzeczy niemożliwe i że dla niektórych spotkań nie ma właściwego czasu. I po prostu konfitury nie będzie.  

Tym razem mam jednak dobre wieści, 2015 jest rokiem łaskawym. Cała armia słoików stoi na baczność na straży schowanych na zimowe poranki chwil letniego szczęścia, gotowa do wymarszu na cztery strony świata. 

Konfitura morelowa z lawendą

2 kg odjrzałych moreli
2 kg cukru żelującego
10 świeżych kwiatostanów lawendy

Wypestkować morele i pokroić je na małe kawałeczki. Zasypać cukrem, dodać kwiaty lawendy oderwane od łodyżki, dokładnie wymieszać i odstawić na noc, żeby puściły sok. Następnego dnia doprowadzić do wrzenia i gotować na dużym ogniu przez 4 minuty. Nakładać do wyparzonych słoiczków, zakręcić i odstawić do wystudzenia do góry dnem.