Cały jeden tydzień.
Żeby na własne oczy przekonać się czym się różni paź królowej od rusałki pokrzywnika i sikorka modra od sikorki bogatki.
Żeby pojechać na rowerze w pachnące upałem świeżo skoszone pola pszenicy.
Żeby pobyć mamą na cały etat.
Żeby napełnić słoiczki z pokrywkami w kratkę konfiturą z moreli i lawendy, zanim przekwitnie.
Żeby nazbierać jeżyn i upiec ciasto, które zabarwi nam usta na niebiesko.
Żeby zmniejszyć choć odrobinę piramidę książek "do przeczytania kiedyś".
Żeby pisać bez stukotu klawiatury, wiecznym piórem (które uwielbiam już choćby tylko za samą nazwę).
Żeby palce zapamiętały w końcu rondo z sonaty patetycznej.
Żeby zatrzymać na chwilę galopujące myśli.
Żeby zatrzymać na chwilę galopujące myśli.
Tydzień bez ekranów, bez telefonu w kieszeni. (Czy ktoś oprócz mnie pamięta jeszcze stanie w kolejce do automatu telefonicznego, gorączkowe szukanie monet w portmonetce? Wyczekane listy i niespodziewane telegramy?)
Cały jeden tydzień. Czas start.