W tę sobotnią majową noc w portowej tawernie rum lał się strumieniami. Dwadzieścia okrętów stało na redzie w Saint Pierre, najwspanialszym mieście całych Karaibów, nie bez powodu nazywanym "Małym Paryżem Antyli". Cyparis, od kilku lat bez ustanku w drodze i często bez centa przy duszy, miał nosa do tych miejsc, gdzie marynarze są już na tyle pijani, że częstują rumem nawet czarnych nieznajomych. Dziś jednak Cyparis wypił o jedną szklankę za dużo i kiedy usłyszał tę gadkę o niewolnikach nie zdołał powstrzymać sięgającej do kieszeni dłoni, błysnął nóż. Cyparis był przekonany, że tak to właśnie było, że z tego właśnie powodu znalazł się w kamiennym lochu, choć do końca nie bardzo pamiętał, jak i kiedy tam trafił. Pamiętał za to bardzo dobrze przerażający łoskot, który obudził go w niedzielny poranek. Huk wybuchu, lawinę kamieni i walących się budynków, śmiercionośną falę parzącego powietrza, krzyki. I tę straszną ciszę przez następne trzy dni.
Już na początku lutego śmierdziało siarką w Saint Pierre, a węże i ptaki uciekły na południe. Później było kwietniowe trzęsienie ziemi i kilka podziemnych wybuchów. Kiedy na pobliską rybacką wioskę Le Prêcheur spadł deszcz białego popiołu, coraz więcej oczu wznosiło się z niepokojem w stronę Montagne Pelée - Łysej Góry, jak nazywali ją pierwsi biali osadnicy. 4 maja olbrzymia lawina błotna pochłonęła cztery gorzelnie, a gdy dotarła do oceanu, wielkie fale wyrzuciły stojące w porcie statki na brzeg. Przypomniano sobie, jak podczas ostatniego karnawału uczestnicy parady naśmiewali się z kościelnych rytuałów, jak obrzucono biskupa kamieniami i jak odgroził się zaciśniętą pięścią: "Spadną wam jeszcze te kamienie na głowy, zobaczycie!" Szalona dziewczyna sprzedająca orzeszki ziemne na rogu rynku wykrzykiwała "Kara! Kara!" W mieście zaczął rosnąć strach.
Francuskie władze powołały naukową komisję mającą zbadać te wszystkie niespotykane zjawiska i uspokoić mieszkańców. Nawet sam gubernator Martyniki Louis Mouttet pofatygował się do Saint Pierre wraz z małżonką, by wysłuchać wniosków naukowców w melonikach. "Wszystkie zjawiska, które miały miejsce do dnia dzisiejszego nie mają w sobie nic niezwykłego, wprost przeciwnie, są to przejawy normalnej aktywności wszystkich wulkanów." 8 maja 1902 r. telegram o tej właśnie treści został wysłany z Fort de France, stolicy Martyniki do Paryża. Kiedy operator telegrafu w skupieniu wystukiwał tekst, na głowy wiernych idących na poranną niedzielną mszę spadł grad drobnych kamyków, zatrzęsła się ziemia, a niebo nad północą wyspy zasnuło się czarnym pyłem.
Zanim całe Fort de France zdążyło sobie zadać pytanie co się dzieje w Saint Pierre, miasto to przestało istnieć. Rozgrzana do ośmiuset stopni chmura pyłów i gazów w kilka sekund ześlizgnęła się zboczem Łysej Góry w stronę oceanu zdmuchując najmniejszy przejaw życia, paląc pola trzciny cukrowej, krusząc mury. Zginął gubernator Mouttet i jego małżonka, wulkanolodzy w melonikach, marynarz, którego Cyparis prawie zadźgał nożem. I ze trzydzieści tysięcy innych ludzi. Nikt nie przeżył. Nikt - oprócz Cyparisa.
Ekipa ratownicza dotarła do lochu, w którym siedział Cyparis po trzech dniach gaszenia tego, co zostało z płonącego Saint Pierre. Dotkliwie poparzony trafił na długo do szpitala, a gdy już ozdrowiał, zupełnie nie wiedział, co z tym swoim cudownie ocalonym życiem zrobić. Zaciągnął się na pierwszy lepszy statek i popłynął do Stanów Zjednoczonych. Podobno występował tam w cyrku Barnum, gdzie między numerem karła i kobiety z brodą opowiadał o wybuchu Montagne Pelée pokazując imponujące blizny. Ale to już zupełnie inna historia.