środa, 10 marca 2010

Reunion: Wanilia



W czasach, kiedy mówiło się, że niewolnicy są z powołania sierotami i ojcami sierot i tak naprawdę ani się nie rodzą, ani nie umierają, przyjście na świat jako syn czarnoskórej niewolnicy na plantacji trzciny cukrowej było chyba największym fatum, jakie mogło zawisnąć nad człowiekiem. W dodatku matka Edmonda zmarła przy porodzie zostawiając maleńkie dzieciątko z kręconymi włoskami całkiem samo pod parzącym słońcem Reunion. Można by więc pomyśleć, że właśnie zaczyna się w życiu tego chłopca niekończąca się fala nieszczęść. Nic bardziej mylnego, Edmond ma właśnie przed sobą najpiękniejsze lata swojego życia.

Kończył się rok 1829, właścicielem plantacji był Ferreol Bellier Beaumont, rodowity Paryżanin. Pasjonowały go orchidee, dlatego właśnie przypłynął na Reunion razem ze swoją siostrą, nie dla jakiejś tam cukrowej trzciny. Nigdy nie zdejmował beżowego kapelusza, który miał chronić bladość jego cery i z przerażeniem patrzył, jak pył i słońce niszczą jego wypielęgnowane dłonie o długich palcach i lśniących paznokciach. Plantacja przynosiła marne zyski, Ferreol nie miał serca do katowania niewolników, wolał spędzać czas z ''królowymi'', jak je nazywał, wśród ich zmysłowo rozchylonych kolorowych płatków. Jedna z orchidei fascynowała go szczególnie: krępe pędy o lśniących liściach pnące się wokół pni drzew i niepozorne seledynowe kwiaty, które nigdy nie owocują. A przecież powinny, marynarz, od którego kupił tę sadzonkę zaklinał się, że w Meksyku owoce tej rośliny są jedną z najcenniejszych przypraw, brązowe strączki pełne czarnych ziarenek warte są fortunę.

- Panie Beaumont, co zrobimy z tym chłopcem? Edmond darł się w niebogłosy, jakby już po tych kilku godzinach istnienia wiedział, że to właśnie tutaj jest jego miejsce.
- Zanieście go mojej siostrze, zawsze chciała mieć dzieci.


Tak oto Edmond trafił do rodziny Beaumont. Lata mijały, chłopiec rósł, uczył się skomplikowanych nazw orchidei, przycinania pędów, rozsadzania bulw. Któregoś dnia Ferreol zauważył, że z pędu meksykańskiej orchidei zwiesza się wielki zielony strąk.

- Zobacz Edmond, nasza wanilia w końcu owocuje!
- To ja to zrobiłem, proszę pana.
- Jak to ty? Chcesz powiedzieć, że mając dwanaście lat prześcignąłeś wszystkich paryskich botaników, którzy od lat zastanawiają się, jak zastąpić te malutkie meksykańskie pszczółki, które jako jedyne są w stanie wejść do środka kielicha i zapylić kwiat?
- To naprawdę ja to zrobiłem, proszę pana.
- Możesz mi wytłumaczyć jak?
- Niech pan zobaczy: trzeba wziąć długi kolec z opuncji, otworzyć kielich, no i tu jest taka błonka, co oddziela słupek od pręcików, trzeba ją podważyć, przygiąć palcem pręcik do słupka, leciutko potrzeć i już.

Najpierw trzeba było w równych rzędach posadzić draceny, aby wanilia miała się wokół czego piąć i by nie spaliło jej słońce. Potem trzeba posadzić wanilię i poczekać trzy lata, aby zakwitła po raz pierwszy. Edmond przeszkolił całe armie ''swatek'', które przez trzy miesiące kwitnienia wanilii - od września do grudnia - każdego ranka zapylały czarnymi palcami wszystkie nowo otwarte kwiaty. Czasu jest niewiele, kwiaty otwierają się o świcie, zamykają się koło południa i następnego dnia opadają, więc gesty muszą być szybkie, wprawne, nieomylne. Jak wszystko się uda, pojawiają się zielone strączki przypominające fasolkę szparagową, które można zebrać dopiero w kwietniu. Trzeba je zanurzyć we wrzątku, aby się nie otworzyły, następnie suszyć je na słońcu przez kilka tygodni, potem poukładać w przewiewnych skrzyniach na co najmniej rok, w tym czasie przeglądając je regularnie, żeby nie pleśniały. Od kwiatu do gotowej wanilii upływają prawie dwa lata, każdy strączek przechodzi co najmniej dziesięć razy przez ludzkie ręce, bo nikt jeszcze nie wymyślił, jak zmechanizować produkcję. Dojrzała laska wanilii z Reunion jest lśniąco brązowa, tłusta i miękka do tego stopnia, że można ją sobie owinąć wokół palca. Pachnie po prostu wanilią, a nie syntetyczną waniliną z naszego taniego cukru waniliowego. I - co najważniejsze dla producentów - kosztuje jakieś 2 Euro. Zarówno w technice uprawy, jak i w cenie niewiele się zmieniło od czasów Edmonda.


No właśnie, Edmond, co się z nim potem stało? Miał swoje pięć minut chwały, kiedy to plantatorzy z całej Reunion przysyłali po niego swoje najpiękniejsze powozy, żeby tylko zgodził się uczyć ich ''swatki'' jak te pręciki do słupków przykładać. Jak na ironię dobra passa się skończyła w momencie obalenia niewolnictwa. W 1848 roku Edmond stał się człowiekiem wolnym i przybrał nazwisko Albus. Czyżby z nieustannej tęsknoty za chwilą, kiedy liczyła się z nim cała Reunion, kiedy mógł już prawie zupełnie poczuć się białym? Niestety wolność oznacza początkowo totalny brak środków do życia. Albus zatrudnia się więc jako kucharz w Saint Denis, a potem plącze się w jakąś nie do końca jasną historię kradzieży biżuterii. Koniec końców, skazują go na pięć lat ciężkich robót. Po odbyciu kary trochę uprawia ziemię, częściej jednak włóczy się po wyspie domagając się od plantatorów wanilii jakiejś zapłaty za swoje odkrycie, w końcu ktoś decyduje, żeby zamknąć go w szpitalu psychiatrycznym, w którym umrze w 1880 roku.

W stulecie śmierci w Sainte-Suzanne postawią mu pamiątkową tablicę. Nie tyle ku pamięci, co w ramach przeprosin... z resztą i tak już zupełnie niepotrzebnych.


poniedziałek, 8 marca 2010

Tincourt Boucly: New British Cemetery


Brytyjski cmentarz wojskowy w Tincourt Boucly jest jednym z ponad 420 miejsc spoczynku żołnierzy Wielkiej Wojny w departamencie La Somme. Francuzi nie mówią o Pierwszej Wojnie Światowej, tylko właśnie o Wielkiej Wojnie, która niczym miażdżący wszelkie przejawy życia stalowy walec przetoczyła się przez północną Francję. Zginął na niej co 25 Francuz, do dziś widać w rolniczym krajobrazie Pikardii ostre blizny okopów, niezagojone wrzody eksplozji pocisków.

Bitwa nad rzeką Sommą była najbardziej krwawą w historii brytyjskiej armi. Suche cyfry wprawiają w przerażające zdumienie i trudno sobie wyobrazić horror tych kilku miesięcy spędzonych w okopach. 1 lipca 1916 roku na froncie długości 40 kilometrów Brytyjczycy rozpoczęli atak - wojska francuskie były wówczas głównie skoncentrowane wokół Verdun. Ofensywa trwała do połowy listopada. Sześć miesięcy walk przyniosło zatrważający bilans: 420 000 zabitych po stronie brytyjskiej i 200 000 po stronie francuskiej. Niemcy stracili na polu bitwy 437 000 żołnierzy, co daje nam w sumie ponad milion ofiar. W tym czasie wojskom ententy nie udało się nigdy przesunać linii frontu o więcej niż 12 kilometrów. Rachunek jest prosty: pole walki miało 480 kilometrów kwadratowych, więc na każdy metr kwadratowy przypadają dwaj zabici.

Na cmentarzu w Tincourt leżą obok siebie Anglicy, Szkoci, Australijczycy, Chińczycy, Włosi, Hindusi, Niemcy, Francuzi. Na każdej białej stelli krzyż, insygnia pułku, pod nimi imię i nazwisko, data śmierci i wiek, na samym dole wolne miejsce zostawione rodzinie zmarłego na wygrawerowanie kilku słów. Bezimienne ciała zostały pochowane jako ''Known unto God'', albo ''A soldier of the Great War''. Bohaterowie, tchórzowie, zdrajcy, zabójcy i święci, niedoszli Flaubert, Dickens, Schiele. Wszyscy byli kiedyś małymi chłopcami, kochali i byli kochani, wszyscy mieli jakieś imię, wojskową ksywkę, przezwisko, którego nie lubili. Wszyscy zostali przemieleni przez wielki młyn wojny totalnej, tej, która wydziera z ramion rodziny najmłodszych, najsilniejszych i najpiękniejszych, by rzucić ich w stalowe szczęki rozdzierające na strzępy. Ci, którzy wracają, są starsi, słabsi, brzydcy. Nikt nigdy, przenigdy, nie wygrał żadnej wojny.

Wpis inspirowany wydaną w styczniu 2010 przez Stock książką Guillaume de Fonclare ''Dans ma peau''.

czwartek, 4 marca 2010

Paryż: Le Printemps


Przy paryskim bulwarze Haussmanna wznosi się jedna z najbardziej dostojnych świątyni luksusu - dom handlowy Le Printemps. Majestatyczny secesyjny gmach z okrągłymi narożnymi wieżami, złocone dachy, kolumny z rzeźbionymi kapitelami, budzące dziecięcą wyobraźnię ruchome witryny (aktualnie inspirowane Alicją w Krainie Czarów).

Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie,
Do Płużyn ciemnego boru
Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,
Byś się przypatrzył jezioru.

W środku okrągły hol z wielopiętrowymi galeriami i galeryjkami, balkony, schody kręcone i ruchome, windy zawieszone w próżni. Falujący tłum pachnący drogimi perfumami, biegają oczy, ręce delikatnie dotykają szlachetne tkaniny i kruchą porcelanę.

Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona,
W wielkiego kształcie obwodu,
Gęstą po bokach puszczą oczerniona
A gładka jak szyba lodu.

Na ostatnim piętrze mieści się ogromna restauracja. Stoliki dla ponad czterystu osób ustawione w koncentryczne kręgi, na środku okrągły bar i zawieszona nad nim olbrzymia świetlista kula. 40 metrów nad podłogą strzela w niebo fiołkowa szklana kopuła.

Jeżeli nocną przybliżysz się dobą
I zwrócisz ku wodom lice,
Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą,
I dwa obaczysz księżyce.

Nieskończoność tego miejsca objawi ci się dopiero gdy zamówisz filiżankę expresso i usiądziesz przy stoliku. Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą i dwa obaczysz księżyce. Ballada Mickiewicza sama recytuje się w głowie.

Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy
Pod niebo idzie równina,
Czyli też niebo swoje szklanne stropy
Aż do nóg twoich ugina:

Nagle nie wiadomo, czy kopuła oddziela cię od gwiazd, czy może właśnie stąpasz po jej falach. Nie musisz nawet podnosić głowy, żeby ją dostrzec. Kopuła stała się szklaną kulą z tobą zamkniętym w samym środku. Za chwilę jakieś małe rączki potrząsną nią energicznie i zacznie padać śnieg. Tymczasem tkwisz zawieszony w nieruchomej otchłani błękitu w zadumie odstawiając pustą filiżankę na lustrzany blat stolika.

Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga,
Dna nie odróżnia od szczytu,
Zdajesz się wisieć w środku niebokręga,
W jakiejś otchłani błękitu.

*Cytowane fragmenty pochodzą z ballady Świteź Adama Mickiewicza

środa, 3 marca 2010

Reunion: Le Grand Brule

2 kwietnia 2007

O dziesiątej rano obserwatorium wulkanologiczne na Reunion stwierdza, że La Fournaise rozpoczęła erupcję. Nie ma paniki, La Fournaise wybucha średnio raz w roku i najczęściej cała lawa pozostaje wewnątrz krateru. Dopiero gdyby się z niego wydostała zaczynają się problemy: wiadomo, że będzie się zlewać po stoku Le Grand Brule na wschód, w stronę oceanu i że na swojej drodze napotka drogę krajową nr 2, która okrąża całą wyspę. Trzeba będzie ją zamknąć, ewakuować mieszkańców okolicznych miasteczek, żeby nie potruli się dwutlenkiem siarki, w oceanie ugotują się całe tony ryb, które potem przez wiele tygodni fale będą wyrzucać na plaże... Póki co, nie ma paniki, czujniczki na kraterze Dolomieu nie alarmują.
Koło jedenastej okazuje się jednak, że tym razem wulkan przechytrzył wulkanologów: na jego wschodnim zboczu powstał całkiem nowy krater, z którego lawa tryska w górę na 50 metrów, a potem spokojnie zlewa się w kierunku drogi krajowej. Dotrze do niej o 15:30 po pokonaniu 5 kilometrów. O 21 cały diabelski teatr zasnuwa gęsta mgła - lawa dotarła do oceanu tworząc kłęby ziejącej siarką pary.
Cała wyspa nie śpi i świętuje w rytm pomruków ognistego potwora. Na zablokowanej drodze krajowej nr 2 tworzą się gigantyczne korki, wszyscy chcą zobaczyć wnętrzności wyspy z bliska, ogrzać się w ich cieple. Reuniończycy, którzy nie stoją w korku, spieszą na górskie szczyty, wyruszają na nocne loty helikopterem, albo rejsy po oceanie. Wulkan obudził się w całej swojej potędze, śpiewa odwieczną pieśń życia, tańczy taniec ognia, trzeba go słuchać, kochać, oddać mu pokłon. Naprawdę nie ma się czego bać, to przecież NASZ wulkan, mówią.

1 maja 2007

Oficjalnie stwierdzono koniec największej erupcji, jaką mieszkańcy Reunion kiedykolwiek mieli możliwość oglądać. Bilans zysków i strat jest następujący: 120 milionów metrów sześciennych lawy powiększyło wyspę o ponad 30 hektarów. Stary krater Dolomieu zapadł się o 350 metrów i La Fournaise nie ma już 2525 metrów nad poziomem morza, tylko jakieś 2200. 1500 metrów drogi krajowej nr 2 zniknęło pod warstwą lawy o grubości 80 metrów - jak tylko lawa troszkę ostygnie trzeba będzie po raz kolejny jak najszybciej ją odbudować, bo mieszkańcom Saint Rose dwadzieścia kilometrów drogi do Saint Joseph nagle się wydłużyło o jakieś trzy godziny. Pojawiły się dwie nowe plaże z czarno-zielonego wulkanicznego piasku, za to niestety pod czarnymi skałami został pogrzebany Stary Port. Coś za coś.

30 listopada 2009

Na parkingu przy drodze krajowej nr 2 zatrzymuje się rozklekotany minibus. Wysiada z niego brzuchaty Reuniończyk w czarnym kapeluszu i dziesięciu ''bladeuszy'' uzbrojonych w aparaty fotograficzne, ochy i achy. Żółta tablica dobitnie zakazuje wstępu na pola lawy, ale przewodnik przecież jest stąd, to NASZ wulkan, mówi, nie ma się czego bać. No więc idą za nim, kilkadziesiąt metrów po pomarańczowym żużlu, żar sączy się nie tylko z nieba, ale przede wszystkim z niezabliźnionych jeszcze ran Wyspy, panie zakasują rękawy i podwijają nogawki spodni, panowie ściągają podkoszulki. W niektórych szczelinach można jeszcze dostrzec migoczące płomienie, powietrze pachnie piekłem. Nagle cała grupa zaczyna w popłochu biec w kierunku parkingu - panu w niebieskich szortach właśnie zaczęły się topić podeszwy tenisówek. Dwa i pół roku po wybuchu.


wtorek, 2 marca 2010

Reunion: Z czym to się je?


Z liści vacoas na Reunion wyplata się miękkie spłaszczone koszyki, które nosi się na plecach. Owoce się zjada. Kolczastym zielonym kulom trzeba przy pomocy solidnego młotka powybijać wszystkie ostre zęby, pod którymi kryje się żółte i twarde jak piłka do tenisa vacoasowe serce. Wrzuca się je do garnka na półtorej godziny, potem trzeba je zmielić w maszynce do mięsa, powybierać najtwardsze włókna, dodać jajko, mnóstwo ostrych przypraw i z powstałej masy formować kuleczki, które smaży się na głębokim oleju. Jak smakują? Jak miniaturowe pączki sporządzone na bazie schodzonej gumowej podeszwy.


Owoce drzewa bochenkowego Reuniończycy nazywają pieszczotliwie petit Jacque, czyli mały Jacek. Nie taki ten Jacek znowu mały, biorąc pod uwagę, że jest to największy owoc na świecie i że może osiągać do 90 cm średnicy przy wadze ponad 30 kg. Co się robi z małego Jacka? Legendarną potrawkę z boczkiem. Ale uwaga! Danie to dla odważnych i wytrwałych! Zaczynamy od ubrania grubych gumowych rękawic, przygotowania litra oleju i ostrego noża. Żeby Jacka ugotować trzeba go posiekać na drobniutkie kawałeczki - problem w tym, że gdy tylko się go rozkroi sączy się z niego biała lepka żywica z dużą zawartością lateksu, której nie da się zmyć wodą i można się przed nią bronić jedynie smarując wszystko obficie olejem. Pokrojony Jacek bardzo mocno i niekoniecznie bardzo ładnie pachnie, dlatego trzeba go gotować co najmniej trzy razy za każdym razem zmieniając wodę. Potem dodaje się podsmażoną cebulę, czosnek, imbir, wędzony boczek, pomidory, przyprawy - oczywiście te najbardziej diabelskie. Jak smakuje? Jak wędzony boczek z pomidorowym sosem, w którym nie wiedzieć czemu pełno jest zgrzytających między zębami trocin.

Inne kulinarne atrakcje Reunion? Proszę bardzo: kari baba figue, czyli ostra potrawka z kwiatu bananowca, sałatka z serca palmiste, do której przyrządzenia w ilości wystarczającej na dwie osoby trzeba ściąć dwudziestometrową palmę, kari z kozła o zapachu... kozła, smażone na głębokim tłuszczu gniazda os pełne soczystych larw i na koniec szczyt kulinarnego wyrafinowania: kari z jeża. Zasada jest jedna: jeżeli po spożyciu jakiegoś warzywa, owocu, zwierzęcia czy nawet drzewa się nie umiera, to znaczy, że po dodaniu dużej ilości ostrych przypraw będzie można z niego zrobić kari. Walory smakowe są drugorzędne, kto by się przejmował takimi detalami na maleńkiej wyspie tysiące kilometrów od kontynentów? Dziś niby są i statki, i samoloty, ale przecież kiedyś ich nie było i może znowu kiedyś nie będzie, więc trzeba umieć żyć z wyspą w symbiozie i nie grymasić. Docenić to, co zostało nam dane.