poniedziałek, 25 stycznia 2010

Reunion: Równina tamarynowców


Po kilku godzinach marszu w głąb kotliny Mafat ścieżką wcinającą się jak wąski kanion w zielony betonowy blok tropikalnej roślinności, duszna przestrzeń niespodziewanie rozszerza się, błękitnieje, nabiera powietrza. Ma się wrażenie, że za sprawą zaklęcia miejscowych zielarzy, znaleźliśmy się uwięzieni w środku jednej z tych misternie rzeźbionych w kamieniu mydlanym indyjskich zabawek, które we wnętrzu koronkowej kuli zamykają posążek słonia. To właśnie równina tamarynowców, serce pierwotnego lasu, gdzie codziennie na nowo urzeczywistnia się tajemnica nieśmiertelności. Węzłowata plątanina błękitnych konarów nie ma początku ani końca, mota czas w skomplikowane pętle nie dając mu płynąć dalej. Powracające co roku cyklony usiłują bezskutecznie pozbawić ją korzeni - każdy upadający tamarynowiec staje się ojcem następnych pokoleń, każdy konar, który dotknie ziemi, ukorzenia się, wypuszcza nowe pędy, odradza się w nieskończoność.

Szum błękitnych gałęzi powtarza jak mantrę odwieczną lekcję godności i uporu, powstawania z martwych wbrew wszystkiemu.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Reunion: Snack Bar Le Marla


Snack Bar w Marli nie ma stałych godzin otwarcia. Kiedy na ścieżce wiodącej z Przełęczy Byków pojawiają się kolorowe punkty powoli sunące w stronę blaszanych zabudowań, jeden z mężczyzn sączących Dodo na ławce niedaleko szkoły i wpatrujących się nieruchomo w horyzont wyciąga w ich kierunku wskazujący palec i krzyczy: Zoreilles! Niedbały fonetyczny zapis francuskiego słowa uszy w języku kreolskim określa białych przybyłych z Metropolii, których od miejscowych najłatwiej na pierwszy rzut oka odróżnić właśnie po spalonych słońcem do czerwoności uszach. Zoreilles się zbliżają, turyści z pełnymi portfelami, słowo obiega całą wioskę z ust do ust, odbija się echem. Z chylącego się domku wybiega ciemnoskóra kobieta w czerwonej bluzce i fantazyjnym słomkowym kapeluszu, na biodrze trzyma wierzgającą nogami dwuletnią dziewczynkę i czym prędzej otwiera zielone okiennice Snack Baru. Kiedy w końcu Zoreilles zasapani docierają pod Snack Bar, czuć już w powietrzu zapach rozgrzanego oleju. W menu samoussas i nems - trójkątne pierożki i podłużne krokieciki z farszem z kurczaka lub krewetek, bonbons piments - kuleczki z mielonego mięsa i papryki, faszerowane papryczki, wszystko smażone na głębokim tłuszczu i diabelsko ostre. Mam taką prywatną teorię, że Reuniończycy nie odczuwają w ogóle smaku ostrego, może to defekt genetyczny, może ewolucyjne przystosowanie, na pewno jacyś naukowcy się już tym kiedyś zajęli, w każdym razie: bez dwóch litrów zimnej wody posiłek na Reunion przygotowany według tradycyjnej receptury jest dla Europejczyka jak pożar afrykańskiego buszu w samym środku przełyku, ma się wrażenie, że żołądek zaraz eksploduje, z uszu unoszą się smużki dymu, twarz płonie, łzawią oczy. Nie ma sensu przed złożeniem zamówienia naiwnie pytać, czy dana potrawa jest ostra, bo zawsze odpowiadają, że oczywiście nie. I w dodatku nie kłamią - sami zajadają te doprawiane siarką posiłki bez mrugnięcia okiem i z promiennym uśmiechem na twarzy. Potem jeszcze filiżanka kawy z przydomowego ogródka z łyżeczką rudego trzcinowego cukru i można ruszyć w dalszą drogę do La Nouvelle. Kobieta w kapeluszu dziwi się, że u nas cukier robi się z buraków, no bo jaki on jest? Czerwony? Kiedy odchodzimy, przed Snack Barem z hałasem przysiada na kilka sekund helikopter. Dostawa Dodo i papryczek. Dziś powoli gęstnieje już mgła, ale jutro na pewno też przyjdą jacyś Zoreilles. I co najważniejsze, też sobie pójdą. Może właśnie dlatego odkąd tylko wylądowaliśmy na Reunion wszyscy miejscowi życzą nam dobrego powrotu?

piątek, 8 stycznia 2010

Reunion: Marla



Marla istnieje od piątej rano do południa. Wynurza się z cienia kilometrowych skalnych ścian wraz z pierwszymi promieniami gorącego słońca, jakby w cyrku kotliny Mafat miała swój własny punktowy reflektor: sklecone z czego się tylko da kolorowe domki pięćdziesięciu mieszkańców, podstawówka z sześciorgiem uczniów i panią nauczycielką prosto z Metropolii, zaopatrywany przez helikoptery malutki sklepik, snak bar i chylący się kościół z falistej blachy z mszą dwa razy do roku.


Pierwsi osadnicy, którzy przybyli na Reunion w ogóle nie zapuszczali się w góry, za stromo, za bardzo niebezpiecznie, kto wie, czy nie żyją tam jakieś dzikie bestie. Dopiero niewolnicy uciekający przed batem plantatorów trzciny odważyli się wyruszyć po skalnych półkach do zielonych kotlin. Tworzyli tam całe miasta ukryte w cieniu tamarynowców, wychowywali kolejne pokolenia dzieci, doili skradzione panom krowy i kozy. Złośliwi twierdzą, że wszyscy mieszkańcy Marli pochodzą od jednego zbiegłego w XVIII wieku niewolnika i jego żony i może faktycznie jest w tym trochę prawdy, bo szukanie małżonka w Mafacie z pewnością nie należało do zadań łatwych i oczywistych. Do dziś do Marli nie prowadzi żadna droga i można tam dotrzeć jedynie helikopterem albo stromymi ścieżkami, które w porze deszczowej zamieniają się w górskie potoki. Najkrótsza trasa prowadzi z Przełęczy Byków, na którą można dojechać samochodem: pięć godzin marszu. Nic więc dziwnego, że większość mieszkańców Marli nigdy się stamtąd nie rusza. Żyją sobie powolutku, pieniądze z francuskiego zasiłku dla bezrobotnych wydając na ukochane Dodo*, z pogardą patrzą spod swoich czarnych kapeluszy na ubranych w kolorowe sportowe stroje turystów i ich dziwne buty. Na wybrzeże schodzą niechętnie i tylko w przypadku wyższej konieczności: jak dziecko trzeba do gimnazjum z internatem zapisać, zęba wyrwać, jak się w koszuli porobią dziury i trzeba nową kupić, albo jak się zbliża termin porodu. Jednak ta dobrowolna banicja jest tylko pozornym zerwaniem ze współczesnym światem: panele słoneczne okazały się być całkiem przydatnym rozwiązaniem, już nie tylko do słuchania lokalnego kreolskiego radia, ale i do oglądania telewizji satelitarnej, telefon komórkowy pozwala zamówić dostawę zakupów helikopterem prosto na podwórko, woda do kąpieli grzeje się w słonecznych bojlerach, w kuchni dzwoni minkrofalówka.



W południe ze wschodu nadciągają lepkie jak wata cukrowa mgły i szczelnie zatykają całą kotlinę aż po brzytwy najwyższych grani. Marla znika z rzeczywistości, jakby była tylko chwilową fatamorganą zmęczonego wędrówką umysłu i gdybyś w tym czasie znalazł się wśród jej skleconych niedbale kolorowych domków musisz się pogodzić z tym, że i ty na kilkanaście godzin musisz teraz zniknąć. Kiedy już do końca poddasz się tej białej ślepocie i kiedy jedynie twardy opór kamieni pod stopami będzie ci dawał kruchą pewność własnego istnienia, wtedy właśnie stroma ścieżka w stronę Cilaos zacznie cię prowadzić na Koniec Świata. Ten prawdziwy.


*Dodo - lokalne piwo, warzone na Reunion, niczego sobie!

środa, 6 stycznia 2010

Reunion: Tec-tec. Ilustrowany atlas zwierząt cz.5


Czy wiecie co to takiego jest pokląskwa? Gdyby ktoś zadał mi to pytanie, stawiałabym na jakiegoś trującego grzyba z rodziny purchawek, co jak się na niego nadepnie, wystrzela w powietrze chmurą śmierdzącego pyłu. Albo na pasożyta układu pokarmowego, oślizgłego i wijącego się wstrętnie w otchłani trzewi. Albo na jakąś jednostkę nozologiczną opisującą wyjątkowo upośledzającą patologię, na przykład pokląskwa prostaty czy coś w tym rodzaju.

Nic z tych rzeczy. Pokląskwa to prześliczny malutki ptaszek, którego rytmiczne suche trele nadają rytm górskim wędrówkom po Reunion. Miejscowi nazywają go tec-tec. Z zainteresowaniem śledzi ludzkie poczynania, podąża za wędrowcami z jednej gałęzi tamarynowca na drugą, ze zdziwieniem przechyla szpiczasty dziobek, jakby nie mieściło mu się w szarej główce, że można tak po tych górach chodzić i chodzić wyłącznie dla przyjemności.

Jak można tę pełną gracji i uroku malutką zwierzynkę nazwać pokląskwą? Polski język bywa czasami bardzo okrutny.

wtorek, 5 stycznia 2010

Reunion: U Julianny


Fotografia nie jest najlepsza, uciekła gdzieś ostrość, ISO poszybowało w górę. Jest to jedyne zdjęcie Julianny jakie udało nam się zrobić: pełen radości życia śmiech, czarne oczy lśniące jak diamenty, zabawnie uniesiony mały palec dłoni nalewającej kawę z cynowego dzbanuszka. A co to za kawa! Z ogrodu Julianny, z krzaczka rosnącego za drewnianą kazą, zebrana własnoręcznie i uprażona na patelni nad płonącymi polanami. Bo Julianna gotuje tylko i wyłącznie na prawdziwym ogniu, który bucha i dymi, gaz jest dla bogaczy, a z prądem to nigdy nic nie wiadomo. Julianna dobrze zna życie bez elektryczności, której kiedyś przecież nie było, więc może znowu kiedyś nie będzie, a ogień, tak jak wulkan, był i będzie zawsze. Tak jak i trzcina cukrowa, której ostre liście nie raz raniły czarną skórę Julianny. Poletka są strome, wozem na nie nie wjedzie, trzeba trzcinę wiązać w wiązki i na głowie znosić na drogę. Julianna jest malutka, metr pięćdziesiąt najwyżej, więc najpierw ten wyższy klęka, ona kładzie mu wiązkę na głowie, potem on wstaje i kładzie na głowie Julianny kolejną. Potem idzie się ostrożnie przez całe pole, trzcinowe ściernisko kaleczy łydki, trzeba być napiętym jak struna. Drewno też się z lasu nosi na głowie, tak, to na ugotowanie dzisiejszego obiadu przyniosłam wczoraj. Tak jak i tego pierwszego dnia, kiedy postanowiłam, że już nie będę jak niewolnik na trzcinowych polach pracować i kiedy po raz pierwszy prosto z garnków na bananowych liściach sprzedałam ryż z kari robotnikom z cukrowni idącym w południe na modły do świątyni tamoul. Nazajutrz przyszło ich więcej, potem jeszcze więcej, z czasem udało mi się kupić zepsutą ciężarówkę, w której mogłam na noc zamknąć garnki i stoliki, potem kawałek po kawałku dobrzy ludzie w zamian za pełny talerz pomogli mi postawić moją blaszaną restaurację. Nawet kafelki mam teraz, patrzcie, jak się błyszczą! Teraz to i wesela u mnie robią! Julianna urodziła się na Wyspie i nigdy jej nie opuściła. Śnieg zna z telewizji, tak jak i Paryż, stolicę kraju, którego podobo jest obywatelką. Jedna z jej dziewięciu córek wyjechała do Metropolii, do Nantes, często pisze, przysyła piękne pocztówki, świetnie się jej tam powodzi, otworzyła restaurację ''Kuchnia Kreolska'', Julianna dziwi się, że o niej nie słyszeliśmy. Marzy o tym, by któregoś dnia wsiąść do jednego z tych wielkich samolotów, które przelatują w środku nocy nad jej kazą i odwiedzić córkę w Eropie. Może w przyszłym roku, jak Bóg da. Nie mamy odwagi zapytać, o którego Boga chodzi.