czwartek, 28 maja 2009

Reims: Izaak


Jeżeli chciało by się odtworzyć realia ludzi żyjących w XII wieku tylko i wyłącznie na podstawie rzeźb zdobiących gotyckie katedry, można by stwierdzić, że w średniowieczu nie było dzieci. Albo może raczej, że sama idea dzieciństwa była ówczesnemu społeczeństwu zupełnie obca. Trudno się dopatrzyć okrągłych policzków, dziecięcych proporcji w budowie ciała, pulchnych rączek z króciutkimi paluszkami, złotych kędziorków - zamiast archetypowych dzieci stają nam przed oczami miniaturowi dorośli, bezradne karły.

Bo tak w zasadzie, to czemu miałoby słyżyć dzieciństwo? Zabawie? Nauce? Beztroskiemu leniuchowaniu? Zdziwiliby się bardzo średniowieczni preceptorzy. Trzeba się było spieszyć do życia - troje dzieci na dziesięć umierało nie doczekawszy nawet pierwszych urodzin, a następnych troje opuszczało ten świat przed osiągnięciem dojrzałości. Pięciolatki pracowały w polu, pasły bydło, były oddawane na służbę i zatrudniane u rzemieślników. Dwunastoletnia dziewczynka mogła wyjść za mąż za czternastoletniego chłopca. Skąd tu wziąć czas na dzieciństwo? W oczach swoich rodziców człowiek rodził się dorosłym, uosabiał nadzieje, plany, marzenie o godnym spadkobiercy, któremu można będzie powierzyć dorobek całego krótkiego życia.

Taki właśnie jest Izaak z południowego portalu katerdy w Reims: przedstawiony w miniaturowym dorosłym ciele, niby dziecko, ale jednak z brodą, całkowicie podporządkowany Abrahamowi ciągnącemu go za włosy, ale równocześnie stojący w jednym rzędzie z samym Aaronem dźwigającym baranka i Mojżeszem niosącym boskie tablice. Dorosłe średniowieczne dziecko bez dzieciństwa.

poniedziałek, 25 maja 2009

Reims: Bramy Marsa


Kiedy w 1996 roku Jan Paweł II odprawiał mszę w katedrze w Reims, bramy Marsa już od siedemnastu wieków dumnie opierały się upływowi czasu. Osobiście widziały chrzest Clovisa, którego tysiącpięćsetlecie właśnie obchodzono, towarzyszyły generałom Eisenhowerowi i Jodlowi, kiedy siódmego maja 1945 roku o 2:41 podpisywali w Reims zawieszenie broni, drżały, kiedy w czasie Pierwszej Wojny Światowej kolejne bomby spadały z hukiem na miasto, słyszały muzykę dobiegającą z bankietów po koronacjach kolejnych królów oraz krzyki mordowanych przez Hunów i Wandalów.

Tak, to właśnie Hunowie i Wandalowie definitywnie zamknęli okres czasu, kiedy to bramy Marsa ktokolwiek jeszcze rozumiał i szanował. Wcale nie miały na celu obrony miasta, dopiero w średniowieczu wbudowano je w mury warowni biskupów. Powstały, jak wiele łuków triumfalnych, na chwałę Augusta. Wybudowane w trzecim wieku naszej ery przez Remów, których nazwa znaczy ''Pierwsi'' i którzy rzeczywiście nad Marną mieszkali od zawsze, miały być podziękowaniem dla Rzymian za włączenie ich ziem do cesarstwa i obronę przed najazdami Belgów. Przez środkowe drzwi raz za razem przemykały rydwany, a stukot kopyt unosił je w kierunku Laon albo Bulonii. Przez boczne drzwi płynęła rzeka pieszych wychodzacych z pobliskiej świątymi poświęconej bogowi wojny - Marsowi. W podziwie unosili głowy: z wysokości 13 metrów patrzyły na nich kamienne oczy Jupitera i Ledy, Romulusa i Remusa uczepionych wilczych sutków, a nawet i samego Augusta.

Dziś, wciśnięte w ruchliwe skrzyżowanie, pomiędzy dworcem kolejowym, cmentarzem i halą targową, bramy Marsa ciągle pewnie stoją na swoich czterech kamiennych nogach. Jak ocalały cudem rozbitek, przemierzyły całą Historię żeby zadać nam jedno trudne pytanie: co po was zostanie?

sobota, 23 maja 2009

Saint Quentin: Labirynt


Kiedy kładziono mnie w nawie głównej bazyliki w Saint Quentin w dwunastym wieku, kanonicy chcieli, żebym bronił miejsca spoczynku świętego Quentin ściętego przez Rzymian na tym właśnie wzgórzu, pochowanego dokładnie pode mną. Bronić przed kim? Przed demonami, które przychodzą z zachodu, gdzie umiera słońce, gdzie króluje śmierć. Wnikając do chłodnego wnętrza gotyckiej budowli wpadają w moją pułapkę i pozostają uwięzione do końca czasów.

Przypisano mi wiele znaczeń. Dla pielgrzymów, którzy nie mogli wyjechać na krucjatę, miałem stać się ostanią milą wędrówki do ''zastępczej'' Ziemi Świętej. Zginały się przede mną umęczone kolana, tłum pielgrzymów szarych od kurzu pikardyjskich dróg przemierzał moich jedenaście pierścieni na klęczkach recytując łacińskie psalmy. Byle tylko dotrzeć do ośmiokątnego pępka, do raju, do Niebiańskiej Jerozolimy, wykupić dla siebie miejscówkę wśród wybranych. Miałem być jak życie: mozolnymi krokami przybliżać do upragnionego celu, by już za następnym zakrętem zupełnie zmienić kierunek, zmusić do odwrócenia wzroku w inną stronę. Ale nie zniechęcaj się, jeśli tylko będziesz wytrwały, na pewno się nie zgubisz podążając czarną linią kamiennych płyt, bo droga jest tylko jedna. Prowadzi do punktu, w którym wszystko się zaczęło, pełnego obiecanych cudów i przerażających demonów, do centrum tajemnicy wszechświata, do sedna ciebie samego.

Nazywają mnie dedalem (na cześć tego z Cnossos), mandalą, drogą do Jerozolimy, labiryntem. Czy tego chcesz, czy nie, nosisz mnie w sobie. Nigdy nie znajdziesz wyjścia.

W czternastym wieku labirynty stały się synonimem zła, rozpusty i zbłądzenia w duchowym życiu. Zaczęto je niszczyć na wielką skalę, a w 1538 r. paryski parlament oficjalnie zabronił używania tego motywu w architekturze. Wapienny labirynt w Saint Quentin położono w 1495 roku, najprawdopodobniej, by zastąpić wcześniejszy, dwunastowieczny. Obok labiryntu z Chartres i Bayeux jest on jednym z nielicznych, które ocalały w niezmienionej formie. Pięknym labiryntem szczyci się też katedra w Amiens, jednak pochodzi on z XIX wieku. (Z podziękowaniami za dociekliwość dla Chłopca na rowerze.)  

niedziela, 17 maja 2009

Arras: Arrasy


Nie ma chyba w całej Polsce ucznia szkoły podstawowej, który nie zanudziłby się prawie na śmierć na wypastowanych do bólu parkietach Wawelu, słuchając jednym uchem przewodnika recytującego monotonnym głosem historię renesansowych arrasów zakupionych w XVI wieku przez Zygmunta II Augusta we Flandrii. Wielkie, szaro-bure płachty z niezrozumiałymi historiami wzbudzają zainteresowanie na ziewających buziach dopiero w momencie, gdy okazuje się, że niektóre fragmenty są tkane srebrnymi i złotymi nićmi. I choć niekoniecznie pamięta się później, że opowiadają o Arce Noego, Adamie i Ewie, czy wieży Babel, mityczne miasto Arras, któremu zawdzięczają swoją nazwę, pozostaje na zawsze zapisane w pamięci.

Dlatego można się bardzo zdziwić, kiedy pytając mieszkańców Arras z czego słynie ich miasto w Polsce, zaskoczeni próbują zgadywać: z tego, że jest stolicą departamentu Pas-de-Calais? Nie? No to może ze swoich dwóch pięknych barokowych placów otoczonych zwartym rzędem prawie identycznych kamieniczek? Też nie? No to może z tego, że urodził się tutaj legendarny dziewiętnastowieczny detektyw Eugene-Francois Vidocq? Też nie? No to może ze swojego ratusza, który jest wpisany na listę dziedzictwa światowego UNESCO? Też nie? To może ze swoich podziemnych korytarzy, które są podskórnym lustrzanym odbiciem miasta i które w czasie Wielkiej Wojny stały się schronieniem dla tysięcy mieszkańców? Też nie? To w takim razie z czego? Z arrasów? A co to takiego? Gobeliny? Tapiserie? No popatrz, nigdy bym nie przypuszczał.

I tak oto historia odległego obcego miasta została zapisana w naszym ojczystym języku mocniej, niż w pamięci jego własnych mieszkańców.


środa, 13 maja 2009

Laon: Woły


Żeby spojrzeć w oczy wołom z Laon, trzeba się wdrapać prawie na sam czubek wieży - malutkie drzwi w tylnej części południowej nawy bocznej otwierają się na wąskie kręte schody prowadzące na platformę nad dzwonami. Szesnaście kamiennych wołów naturalnej wielkości stoi dumnie na honorowym miejscu, otaczają każdą z wież, niczym strażnicy wypatrujący na horyzoncie wrogich wojsk. Ale dlaczego woły? Tyle jest przecież innch zwierząt z bogatą symboliką, bardziej szlachetnych, nie upokorzonych przez kastrację, piękniejszych... No więc dlaczego woły?

Ano dlatego, że to właśnie wołom katedra w Laon zawdzięcza swoje istnienie. Trzeba było wytaszczyć te tysiące ton białego kamienia na sam wierzchołek wapiennego wzgórza! W okolicy nie było żadnej rzeki, którą można by spławić budulec na drewnianych tratwach, jak to miało miejsce w Paryżu, Rouen, czy w Strasbourgu. Co prawda mieszkańcy Laon od wieków wyciosywali wapienne bloki na budowę swoich domów na miejscu, tworząc we wnętrzu góry niekończący się labirynt wielopoziomowych piwnic, jednak żeby sprostać zapotrzebowaniu na miliony ton kamienia dla Notre Dame trzeba by zużyć prawie całe wzgórze. No więc zdecydowano się przywieźć kamienne bloki z odległego o 16 kilometrów kamieniołomu w Chermizy.

Przez prawie sto lat na stromych stokach trzeszczały skórzane chomąta, strzelały baty, zgrzane cielska pokornych wołów perliły się kroplami potu. Podobno czasem kiedy wyczerpane zwierzęta przystawały w drodze, zdarzało się, że pojawiał się biały wół, który pomagał im dźwigać jarzmo, cudowny wysłannik Opatrzności spoglądającej przychylnym okiem na śmiałe plany architektów.

Rogate sylwetki patrzące na turystów z piedestału zachodnich wież przypominają, że tylko harując jak wół tworzy się dzieła największe - te wykute w kamieniu, nieśmiertelne.

Laońskie woły w skali całej katedry do wypatrzenia tutaj - kliknij w zdjęcie, aby powiększyć.

wtorek, 12 maja 2009

Stella: Polski zakalec


Walec pierwszej wojny światowej przetoczył się przez północną Francję miażdżąc wszystko, co napotkał na swojej drodze. Potrzeba było wielu rąk do odbudowy wiosek, kościołów, cukrowni i kopalni. A że Polakowi żadna praca nie straszna i wszędzie mu lepiej, niż w ojczyźnie, za którą później jednak nigdy nie przestaje tęsknić, kilkadziesiąt tysięcy polskich - głównie śląskich - rodzin spakowało do tobołków swoje skromne manatki i wyruszyło w podróż do francuskiej ziemi obiecanej.

W Lille, Amiens czy Arras nie tak trudno dziś spotkać Orzechowskich, Sokołów, Kapustów albo innych, niewymawialnych dla Francuzów, Szczypków i Szarnickich. Urodzeni we Francji, wychowani w domach, w których po polsku mówiła już tylko babcia, w odróżnieniu od niej samej są dziś dumni ze swoich słowiańskich korzeni. Często nie wiedzą o tym, że Kraków już nie jest stolicą, że nie jemy barszczu codziennie i że nie mamy jeszcze Euro.

Od czasu do czasu francuska polonia spotyka się na festynach i potańcówkach. Czasem przyjedzie sam święty Lech Wałęsa, czasem jakiś polski ksiądz odśpiewa Boże coś Polskę. W ostatnią sobotę w polonijnym centrum Stella Maris w nadmorskiej Stelli zorganizowano majówkę.

To taka stara polska tradycja, mieszkańcy wiosek wraz z orkiestrami dętymi wychodzą na łąki, jedzą drożdżowe placki, tańczą, piją żubrówkę. Czasem też oblewają młode panny wodą, bo podobno przynosi to szczęście - tłumaczy przez mikrofon pięćdziesięciolatek w góralskim kapeluszu perfekcym francuskim. Uśmiechnięci biesiadnicy biją brawo znad talerzy z choucroute nazwaną na okoliczność bigosem, powiewają biało czerwone proporczyki. Kapela w ludowych strojach krakowskich przyśpiewuje na podkładach z elektronicznego kibordu: Pod czerwoną, czerwoną jarzębiną, stałaś obok mnie e e... Potem będzie jeszcze Głęboka studzienka, głęboko kopana... i, o zgrozo, Majteczki w kropeczki o ho ho ho. Można ponucić pod nosem, zatańczyć polkę, zrobić sobie zdjęcie z ciupagą.

Jest też kiermasz: plastikowe bursztyny, kryształowe wazony, lalki w ludowych strojach. Sprzedawca zachęca: Ten wisiorek w kształcie aniołka, który trzyma bursztynek, to taka stara polska tradycja, obdarowuje się nim ukochane osoby na wiosnę. Oczywiście stroje lalek są szyte i haftowane ręcznie, kryształy są unikatowe w światowej skali, tylko co robią na tym stoisku rosyjskie drewniane babuszki??? Obok na pomalowanej w łowickie wycinanki drewnianej ladzie leżą kiełbasy, szynki i kaszanki. Prosto z Polski: krakowska, toruńska, mortadela (?) , parówki z krowich wymion. Oczywiście jest też wódka w butelce w kształcie Polski z biało czerwonym orłem i z napisem Pologne 2012, gorzka żołądkowa, żubrówka, Żywiec. Krówki i toruńskie pierniki. Sernik z francuskiego serka homogenizowanego i drożdżowy placek z zakalcem. Pani obok się zachwyca: Jakie dobre to polskie ciasto, takie mokre!

Taka majówka to bardzo ciekawe doświadczenie: spotkanie z mityczną lukrowaną babciną Polską, gdzie celebruje się tradycje, których nie ma, ale dobrze się sprzedają, spotkanie z Polską Wojtyły i Solidarności, której nikt nigdy tak naprawdę nie widział na własne oczy, ale która przecież musi istnieć gdzieś na dalekim wschodzie wśród drewnianych malowanych chat i kołyszących się łanów zbóż.

poniedziałek, 11 maja 2009

Le Touquet: Ach gdyby tak mieć willę...


Ach gdyby tak mieć willę w Touquet... Albo chociaż malutkie mieszkanko w jednym z tych betonowych gmaszysk przy plaży... Z widokiem na morze, albo na rynek, albo z widokiem na wille, które mają widok na morze albo na rynek. Albo nawet bez żadnego widoku. To nic, że trzeba by pewnie je spłacać przez całe życie i że ceny nieruchomości w Touquet są wyższe, niż w centrum Paryża - taka dacza jest doskonałym wyznacznikiem statusu społecznego, lepszym nawet niż nowe Audi A4, które stałoby w podziemnym garażu.

Ach gdyby tak wyjeżdżać na wakacje do swojej własnej willi i spotykać w tym samym malutkim miasteczku kolegów z pracy, którzy też tu przecież mają swoje wakacyjne posiadłości... Siedząc na tarasie i sącząc whisky z lodem można by podyskutować o interesach, polityce, o kolegach, którzy ciągle jeszcze nie zakupili w Touquet żadnej nieruchomości, albo zakupili u dewelopera, który właśnie splajtował.

Ach gdyby tak jadać w ekskluzywnych restauracjach potrawy, których nazw się nie rozumie, podane na talerzach, jak dzieła szalonych abstrakcjonistów, zmieniając sztućce pięć razy, pijąc byle jakie wino w kosmicznej cenie i wstać od stołu głodnym.

Ach gdyby tak spacerować sobie po nadmorskim betonowym bulwarze w polo Ralph Lauren, szortach Lacoste, z torbą Louis Vuitton niedbale przerzuconą przez ramię, zza okularów od Diora obserwować skysurferów raz po raz wzbijających się w powietrze i zanurzających się w falach.

Ach gdyby tak móc odpowiedzieć na banalne pytanie ''Co robisz w weekend'' coś w stylu ''Jedziemy do Touquet pograć trochę w Kasynie'', albo ''Zabieramy nasze konie do Touquet pogalopować po plaży''. A potem wyznać w przypływie szczerości, ze spojrzeniem, które nagle, nie wiedzieć czemu, stało się smutne: ''Wiesz, przyjeżdżam do Touquet ze strachu przed samotnością.''

Nie marzy mi się to wcale. Nic a nic.

środa, 6 maja 2009

Monchy Lagache: Smardze


Wczesnym majem, po długich miesiącach podziemnej samotności, zdziwiona stukotem kropel wiosennego deszczu i ciepłem słonecznych promieni, wszechobecna grzybnia budzi się do życia. Powolutku, niepewnie, przeciska swoje białe dłonie przez zbutwiałe liście, odgarnia pędy bluszczu, szuka właściwego miejsca, by zakwitnąć. Tak, wie dobrze o tym, że to niemożliwe, że grzyby nie kwitną i że mogą co najwyżej wytwarzać owocniki, ale to takie dziwne uczucie tak rosnąć i nie być nawet rośliną. W końcu udaje jej się przebić na jasną stronę lasu i zakwitnąć najpiękniej, jak potrafi. Niestety w podziemnych korytarzach nie miała nigdy okazji poznać żadnych kwiatów osobiście i wszystko, co o nich wie, to tylko z opowieści skorków i ślimaków. Słyszała o łodydze, koronie z kolorowych płatków, o oszałamiającym zapachu... Naprawdę z całej siły swojej poplątanej wyobraźni starała się im dorównać.

Dlatego, kiedy zbierasz smardze, czyń to z pokorą. Odchyl delikatnie błyszczące rosą liście, przyjrzyj się falbankom kapelusza, dotknij aksamitnej sukni. Z wyczuciem, by nie zranić wrażliwego ciała grzybni, odetnij smardza tuż przy ziemi. Uważaj, jest trujący i można go zjeść dopiero po ugotowaniu lub wysuszeniu! A kiedy już spróbujesz smardzy w śmietanie, tarty ze smardzami, albo po prostu jajecznicy z grzybami, możesz być pewnym, że odtąd już co roku po pierwszym wiosennym deszczu, nie przejmując się przemoczonymi butami, wyruszysz w las na spotkanie podziemnej tajemnicy.

wtorek, 5 maja 2009

Tincourt: Niebo nad Pikardią


Pikardyjskie niebo nie przestaje zachwycać.

Niezmierzona równina płodnej ziemi pocięta skalpelem na prostokątne pola jest płaska jak dobrze wyprasowane prześcieradło. Nad nią rozciąga się równoległy świat błękitu i przezroczystości, w nieustannym ruchu mieszają się kolory, przenikają perspektywy. Obłąkany reżyser nie potrafi się zdecydować na żadne konkretne oświetlenie sceny, zapala i gasi reflektory, zmienia filtry, emocje, interpretacje. Żaden krajobraz nie trwa dłużej niż mrugnięcie okiem.

Czym są katedry, symfonie i poematy wobec tego codziennego spektaklu nieba, ku któremu aż ma się ochotę wyciągnąć ramiona?