czwartek, 30 kwietnia 2009

Rouen: Miasto tysiąca drzwi


Brukowane uliczki starego Rouen są bardzo wąskie, a stojące przy nich kolorowe domki wysokie - w końcu płaciło się podatek od szerokości fasady, wysokość była za darmo. Domki zdają się tłoczyć jeden przy drugim, przytulone do siebie, jakby chciały się chronić przed zimnem.

Dzięki takiemu układowi przestrzeni każdy spacer po Rouen jest w zasadzie spacerem od muru do muru, od drzwi do drzwi. A każde drzwi są inne. Jedne są malutkie, jakby wszyscy ludzie w średniowieczu mieli metr pięćdziesiąt wzrostu, inne tak wielkie, że udało się je przerobić na wjazd do garażu. Są drzwi ze zbutwiałego drewna i z błyszczącego plastiku. Czerwone, zielone, niebieskie, starannie odmalowane i z łuszczącą się farbą. Są te otwarte do mrocznych korytarzy i te z wyschniętymi liśćmi na progu, którego od dawna nikt nie przekroczył. Te z elektrycznym dzwonkiem i te z kołatką. Z błyszczącą tabliczką z nazwiskiem lokatora i takie, na których nie ma nawet numeru.

Moje ulubione drzwi w Rouen to wcale nie są te kolorowe z błyszczących fotografii ilustrowanych przewodników. To drzwi z ulicy Dwóch Aniołów z popękanego drewna, których od dawna nikt nie malował. Napisana drżącym pismem karteczka głosi: Panie Listonoszu, bardzo proszę listy dla numeru 41 wsunąć pod drzwiami. Ciekawe, jaka za nimi kryje się historia.

środa, 29 kwietnia 2009

Bourguignon-sous-Montbavin: Cmentarzysko


Niektóre samochody powinny być wpisywane do rejestru zabytków. Są częścią historii, kultury, równie znane, jak repliki z kultowych filmów, pięne, jak dzieła sztuki, zapisane w zbiorowej podświadomości pogrubioną czcionką. Taki właśnie jest Citroën 2CV, słynne deux chevaux - dwa konie, które podbiły serca Francuzów sześćdziesiąt lat temu.

Pierre Jules Boulanger w latach trzydziestych zaczął prace nad konstrukcją samochodu, który byłby dostępny dla wszystkich. Jak mawiał o nim jego pomysłodawca, miał to być samochód, który mógłby przewozić cztery osoby i 50 kilogramów ziemniaków lub beczkę, z maksymalną prędkością 60 km/h, który spalałby 3 litry na 100 km, był tani w utrzymaniu i sprzedawany po cenie trzy razy niższej niż inne samochody dostępne na rynku. Niestety wojna przerwała prace nad tym niezwykle tajnym projektem pod kryptonimem TPV - tres petite voiture
, czyli bardzo mały samochód i pierwsze 2CV zjechały z taśmy dopiero w 1949 roku.

Och, był to zaiste cud techniki: silnik z dwoma cylindrami o pojemności 375 cm³ chłodzony powietrzem, trzy biegi i wsteczny, wycieraczki poruszane przez licznik prędkości, przednie drzwi otwierane do tyłu. Przy montażu użyto tylko jednego rodzaju śrub i wystarczyło ich odkręcić cztery, żeby wyjąć silnik. W drzwiach nie było zamków, a jako ochronę przed kradzieżą zalecano przypięcie kierownicy do stelaża siedzenia kierowcy solidnym łańcuchem i zamknięcie go na kłódkę. Był to samochód, który każdy mógł pojąć, rozkręcić jednym śrubokrętem na części pierwsze, zastąpić pasek klinowy pożyczoną od pasażerki pończochą i pomknąć dalej zostawiając za sobą chmurę spalin. Początkowo 2 CV były dostępne wyłącznie w jednym kolorze: szarym jak gołąbek.

Malutki niezniszczalny samochodzik szybko został zaadoptowany przez wszystkich, od rolnika po zakonnicę. Stał się symbolem wolności, wakacji, wiary w lepsze jutro i niczym nie ograniczonych możliwości. I nie ma takiego Francuza, który by nie znał jakiegoś Citroëna 2CV osobiście, nie ma francuskiego filmu z lat pięćdziesiątych, gdzie 2CV nie grałby jednej z głównych ról, nie ma takiego parkingu, na którym 2CV by się nie zatrzymał. Był to samochód, który stał się pełnoprawnym członkiem francuskich rodzin, o którym opowiada się legendy, pokazuje dzieciom zdjęcia.

Ostatni 2CV zjechał z taśmy 27 lipca 1990 roku. Nagle okazało się, że świat przyspieszył i że 60 km/h już nie wystarcza, że blaszana karoseria rdzewieje, że pianka w siedzeniach jest za twarda, że jednak zamek w drzwiach, dobry alarm i blokada kierownicy są niezbędne, że okrągłe reflektory wyszły z mody i że żeby się podobać trzeba mieć dziś skośne oczy.

Niektóre 2CV miały szczęście, zakochani właściciele fundują im coraz to nowsze operacje plastyczne, liftingi, silikonowe wkładki, rozruszniki serca. Te, dla których w nowoczesnym świecie zabrakło miejsca, odchodzą, jak stare słonie, na dobrze ukryte cmentarzyska. Zasypiają w ciszy niepotrzebne nikomu.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Jezioro d'Ailette: Center Parc


Pięć lat temu nad jezioro d'Ailette można było przyjść tak po prostu. Kręta ścieżka prowadziła na piaszczystą plażę, na której na kolorowych ręcznikach bawiły się dzieci, a dorośli wystawiali plecy do słońca, można było zamoczyć stopy w błękitnej wodzie, można było nawet popływać.

Półtora roku temu nad jeziorem wyrosło ponad 600 kolorowych domków, sklepy, restauracje, pole golfowe i tropikalny basen. Wszystko to w ramach otwarcia trzeciego, po Normandii i Solonii, francuskiego Center Parku. Kolorowa broszurka pełna zdjęć uśmiechniętych dzieci i seniorów obiecuje niezapomniane przeżycia w jednym z bajkowych cottage - bo domki mają sprawiać wrażenie sielskiego malutkiego prowincjonalengo miasteczka. Co prawda w towarzystwie czterech tysięcy osób odczucie wiejskiej atmosfery może być dość trudne, ale za to jest park z kozami, krowami i owcami, można popływać łódką po jeziorze, pojeździć konno, wypożyczyć rower.

Kto ma dość cierpliwości, żeby dobrnąć do ostatnich stron broszurki, może jednak troszkę się zdziwić. Odkrywamy tam, że w zasadzie od momentu przekroczenia bram Center Parku uruchamia się dla nas olbrzymia wszechwiedząca kasa fiskalna, która rejestruje każdy ruch, drrrryń! podlicza i na koniec pobytu wystawi rachunek. Słony.
- Wynajęcie czteroosobowego domku na weekend 15 maja: 730 Euro. Cena obejmuje nieograniczony wstęp na basen. Chociaż tyle.
- Śniadanie dla czterech osób doręczone rano do domku w wilkinowym koszyku: 26,40 Euro
- Posiłek w restauracji: 19,80 Euro od osoby. W zasadzie to w każdym domku jest kuchnia i można by przygotować posiłki samemu. Pojawia się jednak problem zakupów. Można je zrobić w supermarkecie w Center Parku, tylko niestety jest tam dużo drożej, niż na zewnątrz. Można by podjechać samochodem do najbliższego miasteczka, tylko niestety zajmuje to sporo czasu, bo parking jest dwa kilometry od domku, na samym końcu jeziora. No ale przecież można na parking pojechać na rowerze! Drrrryń!
- Wypożyczenie roweru: 15 Euro na weekend. Kasa wszystko zarejestruje!
- Drewno do kominka: 16,50 Euro porcja na jeden wieczór
- Dwie godziny jazdy quadem: 88 Euro
- Zorganizowane zabawy dla dzieci: 8 Euro za godzinę
- Dwugodzinny seans w spa: 175 Euro.
I tak dalej, i tak dalej...

Cały Center Parc jest ogrodzony wysoką drucianą siatką, kilometry metalowej kraty otaczają szczelnie 80 hektarów. Nie można już dojść na plażę, która stała się własnością prywatną. Nie można spokojnie pospacerować po kamiennych uliczkach Chamouille, wszędzie tłumy Niemców, Holendrów i paryskich bobo*. Świat został podzielony na ten piękny, plastikowy, kolorowy... i ten z zewnątrz, skąd miejscowe dzieci przychodzą pooglądać przez płot, jak egzotyczne zwierzęta w zoo, bogatych rówieśników jeżdżących na kucykach.

Jedliśmy obiad w hotelu-restauracji po drugiej stronie jeziora. Plastikowe miasteczko rodem z kreskówki Disney'a wyglądało na wymarłe. Do stołu podawał nam sam dyrektor restauracji.

Tak, wygląda, jakby tam nikogo nie było, ale wiem na pewno, że w ten weekend mają komplet. Cztery tysiące osób. Zawsze, jak już nie mają miejsca, to przysyłają do mnie na noc swoich pracowników, a dziś nocuje u mnie piętnaście osób stamtąd. Pracuję w hotelarstwie od trzydziestu lat i jak zaczynali stawiać te kolorowe domki, to wróżyłem im rychłą plajtę. A tu proszę - weekend w weekend komplet.

Po obiedzie podjechaliśmy pod bramy raju, żeby zapytać ubranego w niebieski uniform Świętego Piotra, czy możemy zobaczyć, jak Center Parc wygląda od wewnątrz. Święty Piotr z uśmiechem odpowiedział, że oczywiście, nie ma problemu, 18 Euro od osoby się należy. A, no i jeszcze 5 Euro za parking. Tłumacząc, że musimy to jeszcze przemyśleć, zawróciliśmy pod bramą.



*Bobo to tzw. bourgeois-boheme, przedstawiciele specyficznego typu konformizmu. Najczęściej paryżanie, inteligenci, z sympatiami politycznymi po stronie ekologicznej lewicy. Pochodząc z zamożnych rodzin, z tzw. burżuazji, mogą sobie pozwolić na prowadzenie beztroskiego życia bohemy: nie muszą się martwić ani o jutro, ani o pieniądze, ani o własne bezpieczeństwo.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Royaucourt: Kościół Świętego Juliana


W Royaucourt u podnóża Laon wśród złotych pól kwitnącego rzepaku stoi malutki kosciółek z dwunastego wieku. W zasadzie z dwunastowiecznej budowli zostało tylko kilka kolumn i nikt już nie pamięta ile razy drewniane sklepienie płonęło, zanim zastąpiły je gotyckie kamienne żebra. Może tylko kamienne mury, które z każdym kolejnym pożarem nabierały coraz bardziej czerwonego odcienia. Wychudzony staruszek w zimowej kurtce pachnącej lawendą ustawia równiutko drewniane krzesła.

W środę będziemy mieć mszę. To będzie druga w tym roku! Księży nam brakuje, ten nasz przyjeżdża specjalnie z Laon, ale tylko co cztery miesiące, bo ma pod opieką ponad 50 parafii. Pochodzi z Kongo. Aż z Afryki musimy duchownych ściągać, francuska młodzież ma teraz co innego w głowie. I tak mamy szczęście, że się zdecydował w środy msze po wioskach odprawiać, poprzedni tylko w niedzielę w dwóch kościołach odprawiał, jeszcze trochę, a większość kościołów byłaby na zawsze zamknięta. A tak to przynajmniej się dwa razy do roku zetrze kurze z ołtarza, krzesła wyrówna. Chrzty to teraz są grupowe, nawet podwójne śluby się czasem zdarzają. Niestety pogrzebów nie da się pogrupować, no i często nawet chowają nieszczęśnika bez księdza, tylko świeccy modlitwy odmówią. No ale jak jeden ksiądz ma się pięćdziesięcioma parafiami zajmować? W dodatku jak jedna niedzielna msza przypada na 25 parafii, to trudno nawet ławki w kościele wypełnić, młodzi nie chcą chodzić do kościoła. Na naszej środowej mszy jak nas będzie dziesięciu, to się ksiądz bardzo będzie cieszył. A, o te dziury w posadzce pani chodzi? Na początku dziewiętnastego wieku ubzdurali sobie, że ten kościół był zbudowany przez Templariuszy z Laon i że na pewno ukryli tu swoje skarby. No więc skuli posadzkę, kopali i kopali, i poza szkieletami szesnastowiecznych fundatorów niczego nie znaleźli. Tacy to już ludzie są, niczego nie uszanują. Podoba się pani nasz kościółek? O, tam na stoliku leży księga pamiątkowa naszego stowarzyszenia miłośników kościoła Świętego Juliana, niech pani coś napisze!

Bardzo mi było miło zastać drzwi tego pięknego kościoła otwarte. Dziękuję za ciepłe przyjęcie i za wszystkie historie związane z tym miejscem opowiedziane z pasją.

Polka, która ciągle nie może uwierzyć, że kościoły mogą być puste.


czwartek, 23 kwietnia 2009

Świeże zielone szparagi


Dziś po raz pierwszy w tym roku zjedliśmy świeże zielone szparagi, a to znaczy, że zima sobie poszła na dobre i że wróci dopiero za rok.

Podobno zielone szparagi są mniej wykwintne, niż białe. Jako ich fanatyczna miłośniczka zupełnie się z tą opinią nie zgadzam. Nie rosną w kopcach z piasku, tylko na normalnej grządce. Nie trzeba ich wygrzebywać, bo całe wyrastają nad powierzchnię. Nie trzeba ich obierać, gotują się krócej. Wystarczy tylko odciąć zdrewniałe końcówki, wrzucić do wrzącej posolonej wody, 10 minut i gotowe! A ten smak! Wiosna wcielona!

Żeby nie zagłuszyć tego cennego aromatu, najlepiej degustować szparagi z delikatnymi sosami, ot na przykład...

Sos z bazylią leciutki jak chmurka

Składniki:
1 jajko
10 g mąki kukurydzianej
10 ml śmietany 8%
drobno pokrojona świeża bazylia
sól

W malutkim rondelku mieszamy żółtko, mąkę i śmietanę, rozcieńczamy dwoma łyżkami zimnej wody. Wszystko podgrzewamy nie przestając mieszać, aż do zagotowania. Jak tylko w sosie pojawiają się pierwsze bąbelki, natychmiast zdejmujemy z ognia i mieszamy jeszcze minutkę. Odstawiamy do wystudzenia. Kiedy już sos jest letni, ubijamy białko na sztywną pianę i mieszamy ją z sosem. Solimy do smaku i posypujemy bazylią.

A potem już tylko pozostaje się delektować krótkim sezonem świeżych szparagów, które, możecie mi wierzyć lub nie, wolno jeść palcami!

środa, 22 kwietnia 2009

Laon: okiennice


We Francji każdy poranek zaczyna się skrzypnięciem okiennic.

Przecierając zaspane oczy w całkowitej ciemności trzeba zwlec się z łóżka, na zimnej podłodze stopami wymacać kapcie, doczłapać do okna, otworzyć je i odryglować okiennice. Za nimi niecierpliwie czeka Nowy Dzień, jeszcze ciągle jest tajemnicą, ale wystarczy leciutko pchnąć drewniane volets, żeby na własnej skórze przekonać się, czy przypadkiem nie pada. O, sąsiadka z naprzeciwka też już wstała, ma niebieską koszulę nocną, dzień dobry, pani Dubois!

Poranne otwieranie okiennic jest jak uroczyste przecinanie wstęgi: oto jest, proszę Państwa, stoi tu przed nami, całkiem nowy, pełen szans i nadziei, gotowy do użytku, Nowy Dzień! Zamiast braw, stukot drewnianych okiennic o kamienne mury. Taki zbiorowy codzienny rytuał uroczystego otwierania Księgi Życia.

Gdy zapada zmierzch, okiennice zamykają się jedne po drugich, zamykają się oczy ludzi zwiniętych w kłębek na wyprasowanych prześcieradłach. Świat został za okiennicami, poczeka do jutra.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Monchy Lagache: leśne hiacynty


Pod koniec kwietnia do pikardyjskich lasów wchodzi się szeptem i na paluszkach. Każdy krok jest jak świętokradztwo, pod stopami chrzęszczą soczyste zielenią łodygi. Nastał czas leśnych hiacyntów, na kilka dni rozpostarły swój niekończący się fioletowy dywan, jak uwięziony w malutkich dzwoneczkach na krótką chwilkę kawałek nieba.

Leśne hiacynty pachną światłem, miłością i budzącym się życiem. Ich zapach wypełnia cały las, odurza, mąci w głowie, uszczęśliwia. Aż ma się ochotę nabrać go w płuca do pełna i już nigdy nie wypuścić.


niedziela, 19 kwietnia 2009

Longueau: zamiast coli


Najpierw trzeba sobie za 30 centów kupić litrową plastikową butelkę - albo przyjść z własną. Potem wrzucamy Euro, słyszymy znajomy z automatów z kawą brzęk i do butelki leje się świeże, zimne mleko. Podobno prosto od krowy. Naprawdę pachnie oborą i łąką - aż ma się ochotę obejść tajemniczy automatyczny ''mlekopój'' dookoła, żeby posłuchać, czy z wnętrza metalowej skrzynki nie słychać cichego muczenia, albo chociaż leniwego mlaskania.

W Longueau pod Amiens na placu przed ratuszem stoi automat z mlekiem. Ruch przy nim jest niemały, czasem nawet ustawia się kilkuosobowa kolejka i niejednemu zdarza się od razu po napełnieniu butelki skusić się na kilka łyków.

Francuski rolnik nie boi się techniki: w traktorze ma zamontowany GPS, na bieżąco w internecie śledzi kurs skupu pszenicy, a wieczorami na satelitarnych zdjęciach sprawdza, czy mu rzepak równomiernie kiełkuje. Krowy są karmione i dojone przez automaty, a po plecach drapią je elektryczne szczotki. Szkoda mi tylko ''miastowych'' dzieci - po kwadratowych rybkach przyszedł czas na metalowe krowy.

sobota, 18 kwietnia 2009

Laon: Notre Dame


Kiedy w 1155 roku rozpoczęto budowę katedry Notre Dame w Laon, gotyk dopiero stawiał nieśmiało pierwsze kroki i sam o sobie niewiele wiedział. Co prawda w bazylice Saint Denis pod Paryżem opat Suger kazał już wcześniej wstawić w olbrzymich oknach kolorowe witraże i nad potrójnym portalem zachodniej fasady umieścić kwitnącą rozetę, a w katedrze w Noyon okrągłe łuki zaczęły się wyostrzać, lecz jeszcze ani wieże Chartres, ani promieniste przypory paryskiej Notre Dame nie śniły się nawet ich architektom.

No więc zarzucano katedrze w Laon, że niby jest gotycka, a nie ma ostrych łuków. Że miała mieć siedem wież, a ma ich tylko pięć i najwyższa z nich ma zaledwie 60 metrów. Że wewnętrzna elewacja nie ma symbolizujących Trójcę Świętą trzech poziomów, tylko nie wiadomo dlaczego cztery. Że wznosząca się nad skrzyżowaniem transeptu ''wieża latarnia'' wzoruje się na normandzkich kościołach romańskich, o których to nie wiadomo, czy przypadkiem nie zawdzięczają czegoś pogańskiej symbolice Wikingów. Że główny architekt nie za bardzo znał się na zasadach złotego podziału. Nie, zdecydowanie, katedra w Laon nie jest tak do końca gotycka, nie wiadomo, do której szufladki ją włożyć, dziwna i nieprzewidywalna, wprawia w zakłopotanie.

Kwietniowe popołudnie snuje się leniwie nad malutkim brukowanym placykiem przed katedrą. W pobliskiej kawiarni łyżeczki dzwonią w filiżankach, płyną nieśpieszne rozmowy, gołębie szybują na falach ciepłego powietrza prawie nie poruszając skrzydłami. Notre Dame wystawia do słońca bladą twarz, nieskończenie piękna w swej niedoskonałości.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Marquenterre: Henson


Podczas jednego ze swoich samotnych spacerów długobrody Starzec zapuścił się w rejony Marquenterre. Spoglądając na piaszczystą zatokę ginącą pod kłębiącymi się falami i chłostaną przez okrutne wiatry, pomyślał sobie, że jeśli kiedykolwiek te rozszalałe żywioły miałyby ostatecznie unicestwić tą kruchą ziemię, to dobrze by było, żeby chociaż jej obraz pozostał gdzieś zapisany, aby jej wrażliwe piękno stało się nieśmiertelne.

Starzec pochylił się, nabrał w dłoń sypkiego złotego piasku i dmuchnął w niego leciutko. Lśniące ziarenka zawirowały w słońcu i opadając na ziemię zamieniły się we wspaniałego rumaka. Sierść jego złota jak piasek, grzywa czarna i falująca jak wody oceanu, charakter jego silny, jak nieposkromiona wichura. Zadowolony ze swojego dzieła, Starzec pogładził w zamyśleniu kościstą dłonią koński grzbiet, a jego ręka pozostawiła za sobą czarną linię, jakby wypaloną nieziemskim światłem.

Tak właśnie Pan Bóg stworzył Hensona - złotego rumaka z Marquenterre.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Marquenterre: odpływ


Rzeka Somma wpadając do kanału La Manche tworzy olbrzymią zatokę. Połacie piaszczystej ziemi porośniętej morskimi glonami i odpornymi na sól malutkimi roślinkami dwa razy na dobę na kilka godzin wynurzają się spod wody tworząc prawdziwie księżycowy krajobraz.

Kiedy trafi się do Marquenterre w czasie odpływu, trudno jednoznacznie orzec, czy jest się nad brzegiem oceanu, czy też rozpościera się przed nami pustynia. Fale uciekły za horyzont, a po piaszczystej równinie spacerują konni jeźdźcy - z daleka, zniekształceni przez słoneczne promienie, wyglądają jak sunąca do oazy karawana. Można wyruszyć w stronę słońca w poszukiawaniu morza, ale choćby się przeszło kilometry, trudno go dogonić. Jest to wyprawa niebezpieczna i można z niej już nigdy nie wrócić, bo piaski mogą się okazać ruchome, a nasz krok wolniejszy od powracającej fali.

Ani ocen, ani stały ląd nie chcą na dłuższą metę przyznać się do tego kawałka piaszczystego pustkowia. Ziemią niczyją zawładnęły mewy, albatrosy, kormorany, stada wędrownych gęsi, wracających z Maroka bocianów, czapli i żurawi. W oddali lśnią futra wygrzewających się w słońcu fok - a może to tylko fatamorgana?

sobota, 4 kwietnia 2009

Y


To nie jest żart, ani efekt działań zorganizowanej grupy wandali zdrapujących literki ze znaków drogowych. W Pikardii w departamencie Somme przy drodze D15 leży wioska, która nazywa się Y. Po francusku brzmi to jak nasze polskie ''i'', choć niektórzy mieszkańcy mówią, że mieszkają w ''igrek'' i każą się nazywać ''ypsilonianami'' i ''ypsiloniankami''.

Jaka jest etymologia tej nazwy? Próżno szukać. Może Y odzwierciedla układ głównych dróg, przecinających malutką osadę, może to pomysł Anglików, którzy stacjonowali tu w czasie I Wojny Światowej, może radosna twórczość jakiegoś szalonego kartografa, albo starożynych Rzymian, którzy pozostawili w Y ruiny swoich willi.

Y szczyci się chlubnym tytułem miejscowości o najkrótszej nazwie w całej Francji. Można jednak czasem odnieść wrażenie, że ta duma głównie służy leczeniu kompleksów, które dręczą ypsilonianów i ypsilonianki z powodu niedoboru liter i dźwięków w adresie zamieszkania. Czemu innemu, jak nie chorobliwej kompensacji ma służyć zawarcie partnerstwa z leżącą w Walii wioską o śpiewnej nazwie Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch?

piątek, 3 kwietnia 2009

Douai: dlatego właśnie lubię Francję, cz.2


Punktem honoru każdego francuskiego miasta jest posiadanie własnego muzeum, nie ważne jakiego: pierwszej wojny światowej albo drugiej, sztuk pięknych albo historii naturalnej, ceramiki albo kowalstwa, lotnictwa, albo chociaż kolei wąskotorowej. Podróżując po Francji trudno nie natknąć się na te wszechobecne ''świątynie pamięci'' i kiedy trafia się do miasta liczącego co najmniej 20 tysięcy mieszkańców, można być pewnym, że miasto to będzie miało swoje całkiem przyzwoite muzeum. I co więcej, naprawdę warto się w nim zatrzymać.

I tak na przykład w Douai, mieście nieco większym, niż moje rodzinne Czechowice-Dziedzice, w budynku, w którym przed Rewolucją miał siedzibę zakon Chartreux, mieści się dziś muzeum sztuk pięknych. Kilkanaście pięknie odremontowanych sal ze skrzypiącym parkietem, a w nich takie perełki, jak wczesnorenesansowe malarstwo włoskie i hiszpańskie, Veronese, Courbet, Renoir, Pissaro, czy zapierający dech świeżością kolorów swoich dziewięciu obrazów poliptyk z Anchin Jeana Bellegambe. W białej nawie byłego kościoła znalazła schronienie kolekcja dziewiętnastowiecznej rzeźby, jest nawet jedna statuetka Rodina, a w bocznych kaplicach można zobaczyć przedmioty średniowiecznego kultu religijnego - relikwiarze ze złotymi wieżyczkami, pożółkłe manuskrypty z oprawami z rzeźbionego alabastru, wysadzane klejnotami kielichy, pastorał ze świętym Michałem przebijającym serce smoka. Na krużgankach ekspozycja czasowa - ponad pięćdziesiąt płócien impresjonisty Henri Martin.

I choć to niedzielne słoneczne popołudnie, w sali z malarstwem średniowiecznym nie jesteśmy sami - grupka dziesięciolatków podbiega do poliptyku z Anchin i staje przed nim z otwartymi buziami. W rękach mają malutkie książeczki z zagadkami, które dostali jako dodatek do biletów - odpowiedzi należy szukać w zbiorach muzeum. Kilkunastu dorosłych w ciszy wsłuchuje się w audioguide - urządzonka wielkości telefonu komórkowego, na których w kilku językach są nagrane komentarze do prawie wszystkich wyeksponowanych dzieł. Wystarczy wstukać odpowiedni numerek i na podkładzie muzyki z adekwatnej epoki miły głos w prostych słowach wprowadzi nas w meandry średniowiecznych technik malarskich, opowie o symbolice flamandzkich płócien i tajnych stowarzyszeniach z początku dwudziestego wieku.

Największy sukces francuskich muzeów polega na tym, że nie są one nudne, ani dla dzieci, ani dla dorosłych. Nie ma filcowych kapci, unoszącego się w powietrzu zapachu stęchlizny i pasty do podłogi, nieczytelnych tabliczek pod niezrozumiałymi obrazami, a pani strażniczka nie zachowuje się jak żandarm, tylko z życzliwym uśmiechem odpowiada na najbardziej nawet niedorzeczne pytania. Dostępność i przystępność kultury są czymś tak oczywistym i całkowicie naturalnym, że nikogo nie dziwi, iż przeciętna rodzina od czasu do czasu po niedzielnym obiedzie, zamiast siedzieć przed telewizorem, wpada na pomysł wspólnego wyjścia do muzeum. I dlatego właśnie lubię Francję.

czwartek, 2 kwietnia 2009

Nesle: dlatego właśnie lubię Francję


Koncert rozpoczął się punktualnie o 20:30. Pianistka, choć nie nagrywa dla Deutsche Grammophon, przez najbliższą godzinę zauroczy słuchaczy. Dziś w programie Chopin: dwa nokturny, cztery preludia, fantazja, ballada, polonez i walc na bis. Słuchaczy jest ponad dwustu - ustawiono bardzo ciasno dwieście krzeseł, wszystkie są zajęte, a kilkanaście osób stoi jeszcze pod ścianami: są dzieci z rodzicami, grupa nastolatek z identycznymi grzywkami opadającymi na oczy, kilka staruszek w niedzielnych garsonkach, panowie z krawatami i muszkami, panie na szpilkach, jedna nawet w wieczorowej sukni.

Może wydać się to dziwne, ale scena ta nie odbywa się w filharmonii, nie jesteśmy w żadnym dużym mieście i nie mamy do czynienia ze snobistyczną elitą. To darmowy koncert zorganizowany przez burmistrza malutkiego ceglanego miasteczka Nesle położonego wśród pól rzepaku i buraków cukrowych, które liczy dokładnie 2487 mieszkańców. Z prostego rachunku wynika, że co dziesiąty mieszkaniec Nesle z własnej i nieprzymuszonej woli, zmęczony po całym dniu pracy, wypastował buty, zawiązał krawat i poszedł w środę wieczorem do ratusza na koncert muzyki klasycznej.

Może właśnie dzięki takiemu podejściu do muzyki ma się potem możliwość posłuchania klasyki najwyższych lotów w bardzo nieoczekiwanych miejscach, jak na przykład podziemne parkingi, przyjęcia weselne, czy nawet gabinet rehabilitacyjny.
- Zna pani ten balet? To "Romeo i Julia" Prokofiewa, piękne, prawda? Ale przecież pani nie jest Rosjanką, tylko Polką! Zaraz poszukamy... to czego sobie dzisiaj posłuchamy przy masażu? Wieniawski czy Górecki?