poniedziałek, 8 lutego 2016

Paryż: Niespodziewane spotkanie z Barbarzyńcą.


Wielka Galeria w Louvrze to ponad 200 metrów włoskiego malarstwa. Sobotnie popołudnie, tłumy Azjatów ze słuchawkami elektronicznych przewodników na uszach nawet już nie próbują zrozumieć kim jest ta uśmiechająca się zewsząd Kobieta z Dzieciątkiem na ręku. Jak rzeka płyną w stronę białej olbrzymiej sali, gdzie biesiadnicy zasiadający przy suto zastawionych stołach w Kanie Galilejskiej spoglądają z gigantycznego płótna Veronese w chłodne oczy Mony Lisy. Ale zostawmy już turystów w lesie tyczek do selfie, nie po to tu dziś przyszliśmy. Od strony schodów z Nike (tą, która się waha), zaraz po prawej jest taka malutka, źle oświetlona salka, a tam skarby przecudnej urody: profil Sigismonda Malatesta, którego podbródek Piero della Francesca namalował niteczką światła, latające demony Sassetty, anioły Guido da Siena całe w złocie... i nagle schowany w kącie, przy samych drzwiach TEN* obraz. Jak bilet na podróż w czasie. 

Ten pierwszy tekst opowiada o katedrze w Orvieto. Grube mury liceum niewiele wpuszczają światła w zimowe poranki, w dodatku okna na podwórze. Świetlówki pod sufitem brzęczą jak konające pszczoły, grzejemy dłonie w rękawach, znów zimne kaloryfery. Najwspanialsza Polonistka (wszech-) Świata niespiesznie przewraca kartki, smakuje każde zdanie, dojrzałe grona słów. Tak właśnie zaczyna się jedna z najdalszych podróży, od Lascaux, przez Arles, po kamienie z tylu Katedr i jeszcze daleko poza nie. Na zawsze już pozostanie otwarta okładka z Marsjaszem, zbyt zasłuchanym w swoją muzykę, by odgadnąć kryjące się w spojrzeniu Apolla barbarzyństwo. Krzyk w tonacji A-dur (bo kto tak naprawdę jest tu zwycięzcą?) dotrze do uszu później, wyzbyty kilku młodzieńczych iluzji, posypią się skamieniałe słowiki**. Nabiorą sensu słowa Marguerite Duras: Ecrire, c'est aussi ne pas parler. C'est se taire. C'est hurler sans bruit***. Tak będzie później, dziś jeszcze Apollo i Marsjasz uosabiają jedynie czyste piękno.

Nie ma litości, o 17:30 w mało uczęszczanych salkach wyłączają światła, gaśnie blask złotych ram, cień kładzie się na pagórki i jezioro. Przez chwilę jaśnieje jeszcze twarz Barbarzyńcy i kiedy już zupełnie znika w ciemności, w jej miejsce pojawia się pod powiekami niezmierzona wdzięczność za wszystkie Ogrody, które przede mną otworzył.

* Pietro Perugino, Apollo i Marsjasz
** Zbigniew Herbert, Apollo i Marsjasz
*** Pisać znaczy także nic nie mówić. Milczeć. Wyć bezgłośnie. 


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz